Ciekawe artykuły z różnych dziedzin, spisane w języku angielskim i przetłumaczone na język polski.
Latem 2018 roku 13-letni Jaequan Faulkner otworzył własny biznes oparty na sprzedaży hot dogów za dwa dolary oraz napojów gazowanych i chipsów (w tym przypadku wymagał zapłaty jednego dolara za sztukę). Odpowiednie stanowisko Jaequan wystawił przed swoim domem w Minnesocie.
Jednak jego przedsięwzięcie nie spodobało się wszystkim - ktoś wysłał anonimowego maila ze skargą do Departamentu Zdrowia w Minneapolis. Wszak młodzieniec działał jako nielicencjonowany sprzedawca przekąsek.
- Powiedziano mi, że ktoś wysłał skargę - oznajmił młody przedsiębiorca w wywiadzie dla CNBC.
Faulkner nieświadomie stał się najnowszym przypadkiem w napływie dzieci próbujących zarabiać pieniądze na boku, których działania często spotykają się z protestami wściekłych dorosłych. W przypadku, który stał się viralowy, pewna kobieta, która zyskała pejoratywny przydomek "Permit Patty" (w wolnym tłumaczeniu: "Patty od zezwoleń"), wezwała władze do sprawdzenia młodej dziewczyny sprzedającej wodę.
Dan Huff, dyrektor ds. zdrowia środowiska w Departamencie Zdrowia w Minneapolis, powiedział w rozmowie z dziennikarzem CNBC: - Zanim odpowiedzieliśmy na skargę, wstrzymaliśmy się z odpowiedzią, dając sobie czas na wymyślenie sposobu, w który można by mu pomóc".
- Zamiast mnie zamknąć, członkowie rady miasta zebrali się, aby przedyskutować sprawę i powiedzieli: "OK, w jaki sposób możemy pomóc temu dziecku, aby go poinstruować? - stwierdził Faulkner.
Będąc pod wrażeniem przedsiębiorczości młodego człowieka inspektorzy zdrowia postanowili nauczyć go prawidłowego obchodzenia się z żywnością, aby pomóc mu w uporaniu się z legalnymi kwestiami związanymi z biznesem hotdogowym.
Stragan nastolatka przeszedł inspekcję, a inspektorzy sami zapłacili 87 dolarów za "krótkoterminowe pozwolenie na sprzedaż jedzenia", które chłopiec otrzymał 16 lipca.
- Zwyczajnie ruszył z kopyta. Nigdy się nie poddawał i wciąż brnął do przodu. I przy okazji pchał do przodu i mnie - powiedział wujek Jaequana, Jerome Faulkner.
Stoisko z hot dogami serwował lunch w dni powszednie od 11:00 do 15:00, a Jerome okazał się również pragmatyczny. - Nie jest to łatwa praca dla 13-latka - żartował wujek. - Jaequan wykrzykuje tylko: "Potrzebuję tego, potrzebuję tamtego" i zwyczajnie mu to dostarczam, podczas gdy on kontroluje kasę. Całkiem dobrze zna się na obsłudze kasy fiskalnej.
Jerome oszacował, że wspólnie sprzedawali "od 100 do 150 hot dogów dziennie". Jego siostrzeniec planował wykorzystać pieniądze na ubrania do szkoły, ale wyraził nadzieję, że pozostanie w branży spożywczej - pracując po lekcjach.
- Kolejnym krokiem będzie dla mnie odnaleźć małe miejsce, restaurację lub coś w tym rodzaju - powiedział Faulkner dla CNBC. - Zaraz po wyjściu ze szkoły mogę tam iść i zacząć pracować. Gdzieś na stałe, ale ważne, żeby było to małe przedsięwzięcie, niewielkie.
Zapytany o to jakie lekcje wyciągnie ze swojego sukcesu tamtego lata, wspomniał o mądrości rodzinnej.
- Ciocia zawsze mi mówiła: "Nikt nie może cię zatrzymać oprócz ciebie. Jeśli powiesz sobie: "Nie potrafię tego zrobić", to po prostu przygotujesz się na porażkę.
Źródło: CNBC
W 2013 roku Hiszpanie zaprezentowali światu ich nowe dziecko - okręt podwodny, który niestety posiadał pewien problem z wagą. Właściwie chodzi tutaj o niemałą nadwagę, bo aż 70 ton "za dużo" - władze natychmiast wyraziły zaniepokojenie, że łodzie wypuszczone w tym stanie na wody nie będą w stanie wypłynąć z powrotem na powierzchnię.
Były hiszpański urzędnik oznajmił, że problem ten wyniknął z błędu w obliczeniach. Ktoś najprawdopodobniej... pomylił miejsca po przecinku.
- Był to katastrofalny błąd - oświadczył Rafael Bardaji, który w przeszłości był dyrektorem Biura Oceny Strategicznej w hiszpańskim Ministerstwie Obrony.
Isaac Peral, pierwszy przedstawiciel nowej klasy okrętów podwodnych z silnikiem Diesla, był już niemal ukończony, gdy inżynierowie odkryli pewien problem. Pomoc w jego rozwiązaniu miała nadejść z Zachodu - podwykonawca z amerykańskiej marynarki wojennej w Connecticut, Electric Boat, podpisał umowę, która miała pomóc hiszpańskiemu Ministerstwu Obrony w znalezieniu sposobów na odchudzenie okrętu ważącego 2200 ton.
Wspomniany kontrakt z Electric Boat wzywał Hiszpanię do zapłaty 14 milionów dolarów w ciągu trzech lat za ocenę problemu z programem okrętów podwodnych S-80 i zakres prac, które byłyby konieczne do jego rozwiązania - co potwierdził hiszpański minister obrony w oświadczeniu dla The Associated Press.
Bardaji, który później został starszym pracownikiem zespołu analitycznego Strategic Studies Group w Madrycie, powiedział, że urzędnicy mieli dokonać przeglądu opcji oferowanych przez Electric Boat. Dodał przy tym, że preferowaną opcją było wydłużenie kadłuba okrętu podwodnego, być może o 5 lub 6 metrów, aby zwiększyć wyporność.
W przeciwnym razie waga okrętu musiałaby zostać zmniejszona, a hiszpańska marynarka wojenna nie chciała narażać na szwank takich aspektów jak system walki lub niezależny od powietrza układ napędowy.
Isaac Peral, nazwany na cześć XIX-wiecznego hiszpańskiego projektanta okrętów podwodnych, był wówczas jednym z czterech okrętów tej klasy będących na etapie konstruowania. Kraj zainwestował około 2,7 miliarda dolarów w ten program. Pierwszą dostawę zaplanowano na rok 2015, jednak pracownicy hiszpańskiej stoczni Navantia stwierdzili, że problemy z wagą mogą spowodować opóźnienia sięgające nawet dwóch lat.
Okręt o długości 233 stóp (ok. 71 metrów) miał za zadanie przewozić 32-osobową załogę wraz z ośmioma żołnierzami sił specjalnych i systemami uzbrojenia do działań wojennych na powierzchni i przeciw okrętom podwodnym.
Ministerstwo Obrony stwierdziło, że problemy techniczne są normalne w przypadku projektów na taką skalę.
- Wyzwania technologiczne, przed którymi stoją te programy podczas ich opracowywania, to znacznie więcej niż proste obliczenia - oznajmił minister. - Wszystkie główne programy wojskowe, zwłaszcza te związane z okrętami podwodnymi, doświadczały pewnych opóźnień i często wymagały wsparcia partnera technologicznego.
Bardaji wyjawił, że problem został odkryty w drugiej połowie 2012 roku, a Navantia przekazała pracownikom ministerstwa, że najwyraźniej ktoś umieścił przecinek dziesiętny w niewłaściwym miejscu.
- Najwyraźniej ktoś w obliczeniach na samym początku popełnił błąd i nikt nie zwracał uwagi na ich dokładne sprawdzenie - powiedział.
Electric Boat, główny wykonawca floty atomowych okrętów podwodnych amerykańskiej marynarki wojennej, parafował kontrakt w drodze zagranicznej umowy sprzedaży wojskowej między amerykańską marynarką wojenną a hiszpańskim Ministerstwem Obrony - ogłosiło w 2013 roku Naval Sea Systems Command.
Firma ta, będąca oddziałem General Dynamic Corp., pomogła również innym krajom w ich programach okrętów podwodnych. Warto wymienić choćby pomoc w rozwoju okrętów podwodnych ataku nuklearnego klasy Astute dla Brytyjskiej Marynarki Wojennej w 2003 roku i prace na podstawie innej umowy sprzedaży wojskowej nad australijskim okrętem Collins.
Źródło: o.Canada.com (za The Associated Press)
W 1939 roku Niemcy napadają na Polskę i rozpoczyna się II wojna światowa. Niedługo później do konfliktu dołącza ZSRR, które dzieli się okupowanymi terenami Polski z Hitlerem. Bezbronni obywatele naszego kraju ginęli każdego dnia. Podczas gdy całe grupy Polaków wyemigrowały do innych części Europy, wielu z nich nie czuło się bezpiecznie w obawie przed rosnącą siłą nazistów. Kiedy coraz to więcej dorosłych ginęło w walce, tysiące polskich sierot transportowano do sierocińców na terenie Związku Radzieckiego.
Cywile, którzy trafili do obozów pracy, żyli w nieludzkich warunkach w charakterze jeńców wojennych. Żydzi byli transportowani do nazistowskich obozów śmierci, takich jak Auschwitz, ale obywatele nieżydowscy uznawani byli często za uchodźców. Nocowali w namiotach, ponieważ brakowało domostw mogących ich pomieścić. Brakowało jedzenia, a wielu z nich chorowało i notowało drastyczny spadek wagi. W czasie, gdy cały Zachód pogrążony był w wojennej walce, setki osieroconych dzieciaków nie miało się dokąd udać.
Na ratunek maharadża
W tamtym czasie niejaki Digvijaysinhji był maharadżą północno-zachodniego indyjskiego księstwa Nawanagaru. Kiedy usłyszał o wspomnianych sierotach i ujrzał wygłodzone dzieci na fotografiach, jego serce pękło. Indie zostały pierwszym krajem, który przyjmował polskich uchodźców, aby ci mogli żyć w pokoju. Czerwony Krzyż i brytyjskie konsulaty w Polsce zainicjowały długi proces organizowania transportu dla dzieci. 640 dziewczynek i chłopców, wraz z setkami dorosłych, pokonało wiele mil drogą morską. Każdy nastolatek w wieku powyżej 15 lat otrzymywał azyl w kraju, a dorośli mężczyźni mogli żyć i pracować tam jako uchodźcy.
Wspomniane 640 dzieciaków poniżej 15. roku życia zostało od razu przetransportowane do królewskiego pałacu w Bombaju, gdzie przywitał ich książę, który od tamtej pory stał się ich przybranym ojcem. - Nie jesteście już sierotami. Od tej chwili jesteście Nawanagaryjczykami, a ja jestem Bapu, ojcem wszystkich Nawanagaryjczyków, a więc i waszym - miał do nich rzec maharadża przy pierwszym spotkaniu. Jego jedynym celem było sprawienie, żeby dzieci te poczuły się kochane i bezpieczne.
Podczas pierwszego dnia po przybyciu do Indii, książę zorganizował olbrzymią ucztę dla dzieciaków, ale podano na niej same pikantne dania charakterystyczne dla kuchni indyjskiej. Żaden z małolatów nie widział nigdy takich potraw na oczy i nie byli w stanie przełknąć tak ostrych dań. Tak więc bali się jeść, mimo że odczuwali wielki głód. Zamiast zmuszać dzieci do przyjęcia nowej kultury, maharadża zatrudnił siedmiu polskich kucharzy by ci pracowali w pałacu, tak aby nieletni mogli cieszyć się ich ulubionymi potrawami.
Mimo całej tej dobroci, dzieciaki mogli stawiać żądania. Pewnego dnia jeden ze starszych chłopców postanowił zorganizować strajk przeciwko szpinakowi. Dzieci chciały wyeliminować go z diety, jako że przypominał im on o Sowietach, którzy żywili ich samym szpinakiem w puszce przez dwa tygodnie bez przerwy. Zbuntowana grupa dzieci odłożyła szpinak na wielką kupę w jednym miejscu na stole. Kiedy maharadża usłyszał o ich podejściu do szpinaku, nakazał kucharzom pomijanie go w przyszłości.
Jeszcze przed przybyciem gości, Digvijaysinhji wybudował salę sypialną, gdzie każdy dzieciak otrzymał swoje własne łóżko. Tuż za pałacem znajdował się olbrzymi dom gościnny, który przekształcono na szkołę z odpowiednimi salami lekcyjnymi. Niektóre dorosłe kobiety, którym także udało się uciec z kraju, mianowano nauczycielkami, tak aby dzieci mogły się uczyć w języku ojczystym. Zanim odpowiedni podręczniki trafiły do Indii, starsi koledzy pomagali młodszym w nauce poprzez spisywanie lekcji, których udzielono im w przeszłości. Stworzyli nawet odręcznie pisane elementarze wraz z ilustracjami - wszystko powstało czysto z pamięci.
Najlepsze dzieciństwo na świecie
Było tam dla nich wiele miejsc do zabawy, a otaczał ich dosłowny raj. Plaża znajdowała się rzut beretem od ich miejsca zamieszkania, podobnie jak dżungla, w której dzieci mogły zbierać owoce z drzew. Ponieważ formalne wykształcenie zajęło trochę czasu, dzieciom udzielano lekcji pływania i uczyły się one pracy zespołowej przez specjalnie stworzone drużyny sportowe, grając w siatkówkę i piłkę nożną. Często udawali się na kemping pod gwiazdami. Mimo że mieli dużo swobody w zabawach, straż królewska czuwała nad nimi, aby upewnić się, że nigdy nie zostaną skrzywdzeni.
Maharadża zadbał o to, aby zapewnić im piękne doznania podczas każdego święta, do którego przywykli w Polsce, np. Wielkanocy i Bożego Narodzenia. Pierwszego świątecznego poranka stado wielbłądów niosących tysiące prezentów na garbach ruszyło w kierunku pałacu, a mężczyzna w stroju Świętego Mikołaja jechał na jednym ze zwierzaków z przodu stada.
W wywiadzie z polskim czasopismem maharadża wyjaśnił, że dzieci te przeżyły wystarczająco dużo tragedii w swoim życiu i chciał przywrócić im tyle dzieciństwa, ile tylko mógł. - Może tam, na pięknych wzgórzach nad brzegiem morza, dzieci będą mogły odzyskać zdrowie i zapomnieć o ciężkiej męce... Współczuję narodowi polskiemu i jego nieustającej walce z opresją.
Ponieważ większość Indii była terytorium brytyjskim, przeważająca część mieszkających tam Europejczyków mówiła po angielsku. Jednak książę nie chciał, aby dzieci zapomniały mówić po polsku w procesie dorastania. Lekcje w szkole były prowadzone po polsku, a książę zamówił tysiące polskich książek i zbudował bibliotekę, aby je tam umieścić. Maharadża sprowadził materiały z Polski i szył na zamówienie tradycyjne ubrania dla swoich dzieci, aby mogły one poznawać historię i kulturę swojego kraju rodzinnego w jak największym stopniu, mimo że były tysiące kilometrów od jego terytorium. Czasami nazywali taki stan rzeczy „małą Polską”.
Ojciec Pluta odprawiał nabożeństwa w języku polskim w każdą niedzielę, a indyjscy lekarze i pielęgniarki jeździli do pałacu, aby regularnie badać dzieci i opiekować się nimi, gdy ktoś zachorował.
Z powrotem do Polski
Digvijaysinhji wiedział, że któregoś dnia wojna się skończy, a dzieci wrócą do ojczyzny. Książę upewnił się, że wszystkie tożsamości dzieci zostały dobrze udokumentowane, aby polski rząd i Czerwony Krzyż mogły pomóc im w powrocie do domu i znalezieniu ocalałych krewnych. Niektórzy mieli szczęście, gdyż odkryli, że ich rodzice wcale nie umarli, a zostali oni rozdzieleni z powodu panującego wtedy chaosu. Kiedy II wojna światowa została oficjalnie zakończona, dzieci mogły bezpiecznie wrócić do domu. Zostali przetransportowani z powrotem do kraju macierzystego.
Polski rząd podziękował maharadży za opiekę nad sierotami. Kiedy przyszedł czas na powrót do domu, dzieci płakały, ponieważ pokochały swojego "Bapu". Digvijaysinhji zaskarbił sobie prawdziwe uwielbienie u wszystkich tych dzieci i był smutny, widząc, jak odchodzą. Książę powiedział, że nie chce żadnych pieniędzy za opiekę od rządu. Chciał tylko ulicy nazwanej jego imieniem, aby zawsze o nim pamiętano. Niestety, Związek Radziecki wciąż miał znaczącą kontrolę nad Polską. Dopiero w 2012 roku rząd mógł nazwać plac na warszawskiej Ochocie „Skwerem Dobrego Maharadży”. Na jego cześć postawiono tam stosowny pomnik. Co więcej, ZSSO „Bednarska” nosi imię Jam Saheba. Szkoła uczyniła swoją misją zajmowanie się dziećmi uchodźców z całego świata, tak jak czynił to jej patron.
Opisywane dzieci nazywają siebie „Ocalałymi z Balachadi”. Wielu z nich będąc wówczas nastolatkami zakochało się w sobie i wzięło ślub, żyjąc razem w Polsce. Jeden z ocalałych, Jan Bielecki, powiedział, że kiedy wrócił do Polski, często tęsknił za życiem w Indiach i pragnął wrócić, i nadal uważa to miejsce za drugi dom.
Mimo że w Małej Polsce mieszkało prawie tysiąc osób, wszyscy stali się jedną wielką kochającą rodziną. Wiele z tych dzieci wróciło do Indii, aby odwiedzić swoich opiekunów, którzy byli równie nostalgiczni, wspominając wspólne chwile i ubrania, które zostały stworzone dla dzieci. Każdego roku sieroty organizowały „Zjazd Rodzinny”, na którym wszyscy mogli się spotkać. Z biegiem czasu dorastali, mieli własne dzieci i zestarzeli się. Coraz mniej ocalałych z Balachadi pozostało przy życiu, aby móc opowiedzieć swoje historie, ale z pewnością żaden z nich nigdy nie miał nic złego do powiedzenia na temat maharadży Digvijaysinhjego.
Źródło: History Collection
W 2014 roku trzyletnia dziewczynka została uratowana po przetrwaniu 11 dni i nocy po tym, jak zgubiła się w syberyjskim lesie pełnym niedźwiedzi i wilków.
Ratownicy twierdzą, że Karina Czikitowa została uratowana przez swojego szczeniaka, który ogrzewał ją swoim ciepłem przez ponad tydzień, zanim opuścił ją, by wrócić do domu i wezwać pomoc.
"Dziewczynka w wieku trzech lat i siedmiu miesięcy przeżyła, jedząc dzikie jagody i pijąc wodę rzeczną na terytorium zamieszkiwanym przez dzikie niedźwiedzie i wilki" - donosi "The Siberian Times".
Ratownicy, którzy jej szukali, mieli natknąć się na niedźwiedzia, co tylko podkreśla olbrzymie niebezpieczeństwo, z jakim się mierzyła. Mimo to obrażenia małej dziewczynki ograniczały się do ukąszeń komarów i lekkich zadrapań.
Karina wyszła z domu w odległej wiosce, w towarzystwie szczeniaka, którego imienia, pomimo nadzwyczajnego heroizmu, nie ujawniono. Dziewczynka była w stanie przygotowywać sobie miejsca do spania w długich trawach, co zresztą jest dość powszechnym zabiegiem w południowo-zachodniej części Jakucji - największym regionie Rosji, który jest zresztą największą pod względem powierzchni jednostką podziału terytorialnego na świecie.
Wysokie trawy uniemożliwiły jednak helikopterom poszukiwawczym i dronom odnalezienie Kariny, która miała na sobie tylko czerwony podkoszulek i fioletowe rajstopy, kiedy ją znaleziono. Jakucja jest także najzimniejszym regionem Syberii w zimie, ale o tej porze roku temperatury w nocy sięgały nieco powyżej zera, około 6 °C.
Matka Kariny żyła w przekonaniu, że jej latorośl towarzyszyła ojcu Rodionowi, kiedy ten udał się 27 lipca w podróż do odległej wioski. W rzeczywistości mężczyzna nie zdawał sobie sprawy, że jego córka poszła za nim ze swoim szczeniakiem i zgubiła się w lesie.
Eksperci twierdzą, że jej szanse na przeżycie przez tak długi okres były minimalne. Dopiero cztery dni po jej zniknięciu matka mogła skontaktować się z Rodionem przez telefon, uświadamiając sobie, że ich córka zaginęła, a chwilę po tym rozpoczęto intensywne poszukiwania.
Początkowo rodzina Kariny i ekipy ratunkowe były naprawdę zrozpaczone, kiedy pies wrócił do wioski Olom w ułusie olokmińskim, jakieś dziewięć dni po zaginięciu Kariny. Okazało się, że instynkt zwierzęcia, aby szukać pomocy, był kluczowym aspektem w akcji ratunkowej.
- Dwa dni przed znalezieniem Kariny jej szczeniak wrócił do domu - powiedział Afanasij Nikołajew, rzecznik Służby Ratowniczej Jakucji. - To był moment, w którym nasze serca zamarły, ponieważ myśleliśmy, że z psem u boku Karina miała jakieś szanse na przeżycie - noc w Jakucji jest naprawdę zimna, a niektóre obszary już przeszły w ujemne temperatury.
- Gdyby mogła przytulić swojego szczeniaka, dałoby jej to szansę na utrzymanie ciepła w nocy i przetrwanie. Więc kiedy jej pies wrócił, pomyśleliśmy: "To koniec”. Nawet gdyby żyła - a szanse na to były niewielkie - teraz na pewno straciłaby wszelkie nadzieje. Nasze serca naprawdę zamarły.
Jednak pies poprowadził później ratowników do zagubionej dziewczynki.
To szczeniak Kariny pomógł dorosłym znaleźć dziewczynę - wynika z wiadomości podanych przez NTV. - Kiedy wrócił do domu dwa dni temu, jej rodzina straciła nadzieję, myśląc, że to oznaczało, iż Karina nie ma już żadnych szans. Jednak szczeniak pokazał ratownikom drogę do Kariny, a rano została znaleziona.
Materiał telewizji wskazywał, że Karina była świadoma i miała się zaskakująco dobrze.
- Dostała jedzenie i napoje, a następnie wraz z matką została wysłana do szpitala okręgowego, a później do Jakucka, stolicy regionu. Dziewczynka nie chce mówić o czasie, który spędziła w tajdze, a przynajmniej JESZCZE nie. Jedyną rzeczą, którą wyjawiła, jest to że jadła jagody i piła wodę z rzek.
Nikołajew oznajmił, że ratownicy prowadzeni przez psa zauważyli ślady jej bosych stóp - zgubiła buty - a to ostatecznie pomogło im ją odnaleźć.
- Zaczęliśmy przeszukiwać teren, wychodząc z założenia, że jeśli straciła buty, próbowałaby trzymać się z dala od głębokiego lasu, ponieważ znajduje się tam wiele ostrych patyków - powiedział. Nagle z pomocą psa ujrzeliśmy Karinę siedzącą na trawie - wyjawił.
- Podbiegliśmy do niej, nalaliśmy jej herbatę i zaprowadziliśmy ją do samochodu i lekarzy. Zaniosłem Karinę do samochodu, a była ona lekka jak piórko. Ważyła zaledwie dziesięć kilogramów - ale o dziwo była w pełni świadoma.
Ekaterina Andrejewa, psycholog z zespołu ratunkowego, oświadczyła: - Można powiedzieć, że umysł dziewczynki nie był w żaden sposób uszkodzony. Mówiła i reagowała na wszystko wokół niej w sposób normalny, naturalny. Pamięta również co się z nią stało.
Źródło: Huffington Post
Rodzice z Korei Południowej wynajmują umięśnionych mężczyzn pokrytych tatuażami, aby odgrywali rolę "fałszywych wujków" i chronili ich dzieci przed szkolnymi prześladowcami.
Lokalne media informują, że kilka firm oferuje zróżnicowane pakiety, za które trzeba zapłacić od 450 do 1790 dolarów dziennie. Oferta jest skierowana do zdesperowanych rodziców, którzy chcą zapewnić swoim pociechom ochronę przed agresywnymi rówieśnikami.
W ramach klasycznego "pakietu wujkowego", 30- lub 40-letni mężczyzna będzie odprowadzał dziecko do szkoły i przychodził je odebrać po zakończonych lekcjach, odstraszając przy tym potencjalnych prześladowców.
Z kolei tzw. "pakiet dowodowy" oferuje pewne udoskonalenie - "wujek" uwieczni kamerą działania prześladowców i przedstawi nagranie pracownikom placówki. W ramach tego pakietu będzie on również groził, że opublikuje film w Internecie jeśli nie dojdzie do zdecydowanych kroków w kierunku zaprzestania takich zjawisk.
Natomiast "pakiet-przyzwoitka" wprowadza nieco bardziej wyrafinowaną taktykę odwiedzania rodziców prześladowców w ich miejscach pracy i narażenie ich na publiczne upokorzenie.
Ta nietypowa usługa, która pod względem prawnym funkcjonuje w szarej strefie i może być powiązana z siecią podziemnych gangów, zdaje się mieć swoje korzenie w nasilających się obawach, że prześladowanie w szkołach niepohamowanie rośnie i prowadzi niektóre dzieciaki do skłonności samobójczych.
Samobójstwo jest najczęstszą przyczyną śmierci młodych Koreańczyków (w wieku 15-24 lat). Zdaniem Chicago Policy Review, naukowcy doszli do wniosku, że ma to związek z bardzo konkurencyjnym środowiskiem akademickim i zachowaniami mobbingowymi w szkole.
Noh Yoon-ho, prawniczka z Seulu specjalizująca się w sprawach związanych ze szkolną przemocą, oznajmiła, że od czasu, gdy zaczęła praktykować w tej dziedzinie w 2012 roku, nastąpił gwałtowny wzrost postępowań prawnych wobec przypadków prześladowań.
- Tak naprawdę nie mogę porównywać się bezpośrednio z innymi krajami (...) ale problem polega na tym, że dorośli mają tendencję do ignorowania tego, po prostu traktują to jak nieporozumienia pomiędzy dzieciakami, a większe problemy pojawiają się później (...) gdy dzieci popełniają samobójstwo”, oświadczyła Noh w rozmowie z "The Telegraph".
Jednak niektórzy rodzice korzystali z nowej usługi przeciw tyranizowaniu, bez proszenia prawników o ich opinię.
- Media donoszą o przemocy w szkole, coraz więcej rodziców popada w zaniepokojenie - oznajmiła Noh. - Dawniej, jeśli ktoś poszukiwał takich usług w Internecie, nigdy by ich nie znalazł, ale teraz można się na nie natknąć, co oznacza, że musi rosnąć zapotrzebowanie.
Statystyki zatrudniania "fałszywych wujków” są niemożliwe do ustalenia z powodu piętnowania zatrudniania zbirów i strachu przed ewentualnymi pozwami.
Pani Noh wyjawiła, że obecnie reprezentuje klientów, których nastoletnich synów atakowano przy pomocy mężczyzn, uważanych za "wujków", po tym jak ci pobili kolegę z klasy za doniesienie nauczycielowi, że posiadają papierosy.
Jeden z domniemanych prześladowców, w wieku 15 lat, uczył się na wieczornej lekcji matematyki, kiedy pobity chłopiec zadzwonił i powiedział mu, żeby natychmiast przyszedł do parku.
- Kiedy przyjechał, napotkał groźnie wyglądających ludzi, o masywnej budowie i z tatuażami na całym ciele. Ci zmusili go, by przeprosił nękanego dzieciaka (...) Powiedzieli mu: "powiedz swoim przyjaciołom, że jutro ich zobaczymy" - stwierdziła Noh.
- Kazali im uklęknąć przed dzieciakiem, który został zastraszony i go przeprosić, a potem odwozili wszystkich prześladowców do ich domów.
Rodzice rzekomo próbują pozwać opiekunów prawnych domniemanych prześladowców na sumę 330 tys. dolarów.
Ekstremalny środek w postaci zatrudniania umięśnionych mężczyzn, by zastraszali nastolatków, narodził się po latach publicznego zaniepokojenia znęcaniem się nad słabszymi w placówkach oświaty.
Według sondażu przeprowadzonego w 2013 roku przez Ministerstwo Edukacji, Nauki i Technologii, prawie co dziesiąty uczeń koreańskich szkół podstawowych i średnich cierpiał z powodu różnych form przemocy ze strony rówieśników.
Kwestia ta wywołała pierwszą publiczną burzę w 2011 roku, kiedy Kwon Seung-min, 13-letni uczeń, wyskoczył z bloku mieszkalnego po tym, jak pozostawił za sobą notatkę opisującą, w jaki sposób został poddany brutalnemu zastraszaniu.
Tragedia ta zwiększyła świadomość problemu, ale ostatnie dane sugerują, że nadal nie został on odpowiednio rozwiązany.
Liczba uczniów w Seulu, którzy zgłosili jakąś formę znęcania się, wzrosła o 25,4% - wynika z corocznego badania przeprowadzonego przez Seoul Metropolitan Office of Education (SMOE), opublikowanego w listopadzie 2018 roku.
W badaniu wzięło udział ponad 646 tys. uczniów, począwszy od szkół podstawowych po uczniów ostatnich klas szkół średnich - wykazano, że 11 425 osób doświadczyło znęcania się. W poprzednim badaniu taką deklarację wyraziło 9105 nastolatków, poinformowała gazeta "Korea Times".
Intensywna konkurencja między kolegami z klasy i presja o wyniki edukacyjne są często opisywane jako winowajcy takiego niewłaściwego zachowania.
Jednak pewna matka, której 15-letni syn został ostatnio terroryzowany przez kolegów z klasy, powiedziała dziennikarzom "The Telegraph", że obwinia głównie szkoły za brak działania z ich strony, gdyż nie chcą one psuć swojego publicznego wizerunku.
Park Ji-woo oznajmiła, że była wstrząśnięta bierną postawą ze strony szkoły jej syna, kiedy ten był kilkakrotnie atakowany.
- Szkoła tak naprawdę nawet nie starała się zbadać sprawy, chociaż mogli posiadać nazwiska dzieci, które tam wówczas były - powiedziała.
- Żaden nauczyciel nie chce się angażować, ponieważ nie chce stracić pracy lub być uwikłany w procesy sądowe- dodała pani Park.
- Nie rozważałabym korzystania z usług wujków, ponieważ jestem religijna i mam bardzo wysokie standardy moralne, ale całkowicie rozumiem, dlaczego inni rodzice z nich korzystają. Wszak czują się przyparci do muru i są zdesperowani.
Źródło: The Telegraph
Pewnego chłodnego popołudnia w styczniu 2006 roku wówczas 21-letni Alex Tew siedział w swoim pokoju w Wilshire (Anglia), obserwując jak ostatnie piksele wypełniają się przed jego oczami na monitorze.
Za chwilę miał zostać milionerem.
W przeciągu zaledwie czterech miesięcy, ze spłukanego i niedostrzegającego celu w życiu nastolatka Tew stał się prawdziwą sensacją Internetu. Wystarczyło wydanie 50 dolarów, dwa dni poświęconego czasu oraz pomysł tak banalny, że w zasadzie każdy mógł na niego wpaść. Jak sam twierdzi: "To był plan szybkiego wzbogacenia się, który naprawdę zadziałał".
Jednak nagły przypływ pieniędzy przy pierwszej próbie sprowadził na niego niespodziewaną szkodę, co doprowadziło mężczyznę do odbycia introspekcyjnej podróży, która ostatecznie przyniosła mu znacznie większy zysk.
Brytyjczyk-Beatboxer
Tew zwykł być dość nieudolnym przedsiębiorcą w swoim uroczym miasteczku. W wieku 8 lat sprzedawał tworzone przez siebie komiksy na szkolnym boisku, inkasując pięć dolarów oraz czekoladowy batonik za sztukę.
Kiedy ukończył szkołę średnią w 2002 roku, porzucił naukę w college'u i postanowił realizować swoją nietypową pasję - beatbox.
Pod pseudonimem "A-Plus", podróżował po Wielkiej Brytanii i założył pierwsze na świecie forum łączące beatboxerów - HumanBeatbox.com.
We wczesnej erze Internetu forum jednoczyło beatboxerów z całego świata. Udało im się nawet zorganizować zlot, na którym dyskutowano o wszystkich aspektach tej formy tworzenia dźwięków - zaczynając od tego, jak odtworzyć werbel, kończąc na technikach nucenia nosem. Zjazd ten przyciągnął około 200 osób. - Nigdy w życiu nie widziałem tyle śliny - wspomina Tew.
Ale po kilku latach stagnacji sprzedał on stronę swojemu przyjacielowi i zaczął nastawiać się na większe rzeczy.
- Cały czas mieszkałem u rodziców i miałem już dość bycia spłukanym - oznajmił Tew. - Więc zadałem sobie pytanie: "Jak mogę zarobić milion dolarów?".
The Million Dollar Homepage
Trzeba zaznaczyć, że w tamtym czasie Tew właśnie zapisał się do szkoły biznesu na Uniwersytecie w Nottingham i martwił się, że zostanie obarczony olbrzymimi pożyczkami studenckimi.
Pewnej nocy w sierpniu 2005 roku, położył się na łóżku z notesem w ręce i spisywał wszelkie pomysły na zdobycie miliona. Zanotował dziesiątki potencjalnych projektów, w tym ohydny produkt, który określił jako "Gum Slinger" - miała to być mała saszetka na zużyte gumy do żucia.
Nagle wpadł na idealny plan: założy stronę internetową z milionem pikseli, które można wykupić płacąc jednego dolara za sztukę.
Dwa dni i 50 dolarów wydanych na domenę później, Million Dollar Homepage przyszła na świat.
Koncept był nadzwyczaj prosty: wydając minimum 100 dolarów, reklamodawca mógł wykupić 100-pikselowy blok (10x10) i wyświetlić obrazek lub logo według własnego uznania z umieszczeniem odnośnika. Jedynym ograniczeniem była zasada, że nie mogły to być strony zawierające treści pornograficzne.
W przeciągu dwóch tygodni Tew przekonał swoich znajomych i członków rodziny do wykupienia 4700 pikseli - zarobione w ten sposób pieniądze wydał on na agencję PR, by ta przygotowała stosowny komunikat prasowy. Jakież było jego zdziwienie, kiedy później temat podchwyciły "BBC" oraz "The Guardian".
- Tamtego dnia strona zarobiła trzy tysiące dolarów - wyjawił Tew. - Pomyślałem sobie: "Cholera, manna z nieba". Miałem wrażenie, że to tylko waluta z Monopoly.
Miesiąc później, Tew zainkasował 250 tysięcy dolarów, a jego strona notowała 65 tysięcy wejść dziennie. Przed końcem października zarobił już 500 tysięcy od ponad 1400 reklamodawców - od Tenacious D po producentów sprzętu umożliwiającego powiększanie penisów.
W ostatnim dniu roku 999 tysięcy pikseli widniało jako sprzedane. Ostatni tysiąc pikseli Tew umieścił na licytacji za pośrednictwem portalu eBay - MillionDollarWeightLoss.com wykupił je za 38 tysięcy dolarów, powiększając jego ostateczny zysk do 1,04 miliona.
- W przeciągu czterech miesięcy, z faceta mieszkającego z rodzicami przekształciłem się w milionera - oznajmił Tew. - To był plan szybkiego wzbogacenia się, który naprawdę wypalił.
Pustka po sukcesie
Po zainkasowaniu potężnej dawki pieniędzy (ok. 700 tys. dolarów po opodatkowaniu) i zdobyciu sławy w Internecie, Tew porzucił studia w połowie semestru i przeniósł się do Londynu. Jego natychmiastowy sukces znacznie zwiększył jego pewność siebie, ale przyniósł też niespodziewane konsekwencje.
- Sukces może ostatecznie okazać się czymś złym i może nas uczyć złych rzeczy - oświadczył. - Zacząłem myśleć o pomysłach, które przyciągałyby uwagę zamiast przynosić zysk.
W latach 2006-2010, mężczyzna stworzył szereg przedsięwzięć: Pixelotto, OneMillionPeople, PopJam - które próbowały odcinać kupony po sukcesie Million Dollar Homepage. Nie będąc w stanie przebić tego pomysłu, Tew przeniósł się do San Francisco i dołączył do interesu swojego przyjaciela.
W tym czasie Tew nie sypiał zbyt dobrze i nie jadł wiele, nie trzymał się również swojego codziennego nawyku medytowania. Odbijało się to na jego zdrowiu psychicznym, ale „nikt nie chciał słyszeć o dzieciaku, który zarobił milion dolarów i wpadł w depresję”.
Medytując przez całe swoje życie, mężczyzna zaczął zdawać sobie sprawę, że musi się wycofać od rozproszenia i stresorów technologii... więc stworzył kolejną stronę internetową.
Efektem jego pracy była strona donothingfor2minutes.com, której idea była banalnie prosta: znajdował się tam 2-minutowy timer, który resetował się, jeśli poruszyliśmy kursorem. Było to idealne wyczucie czasu - dynamiczny rozwój Internetu wywołał obawy o "psychiczny bałagan", a publika nastawiona na konsumpcję nowinek technologicznych coraz częściej poszukiwała chwili wytchnienia.
W 2012 roku Tew zdecydował się na uruchomienie solidniejszej aplikacji do medytacji, która zaspokoi potrzeby tego typu.
Niestety potencjalni inwestorzy nie byli zainteresowani jego pomysłem opisywanym wówczas jako "Nike dla umysłu".
- Na niektórych spotkaniach mnie wyśmiewano. Kiedy opowiadasz o medytacji ludziom, którzy tego nie praktykują i pracują nad technologiami, znacznie wystaje to poza ich centrum zainteresowania.
Ostatecznie udało mu się zebrać 1,5 miliona dolarów i w 2012 roku opracował aplikację "Calm".
Od samego początku postanowił uczynić flagową funkcję aplikacji - 10-minutową medytację z przewodnikiem - darmową, z opcją zakupu dostępu premium do funkcji takich jak "Sleep Stories" (opowiadania na dobranoc dla dorosłych) oraz kursy na tematy związane z dobrym samopoczuciem za 60 dolarów rocznie.
Rozwój Calm.com
Od momentu uruchomienia Calm odnotował gwałtowny wzrost zarówno w liczbie użytkowników, jak i przychodów.
W pierwszym roku (2013) aplikacja zarobiła około 100 tys. dolarów. Do 2015 roku przychody wzrosły do dwóch milionów dolarów, głównie dzięki zatrudnieniu Tamary Levitt, doświadczonej nauczycielki medytacji, która od tamtej pory udziela głosu opisując codzienne ćwiczenia.
Wybory w 2016 roku, zawirowania polityczne i niepokoje podniosły tę liczbę do siedmiu milionów, a także przyniosły nieoczekiwane ukoronowanie tytułem Aplikacji Roku 2017 Apple'a - od tego czasu przychody szacuje się na około 37 milionów dolarów.
Dzisiaj Calm ma ponad 600 tysięcy użytkowników premium, a cały projekt wyceniany jest na 250 milionów dolarów. To stawia ich wysoko w gronie konkurentów takich jak: Headspace, Breethe i Buddhify.
Tew, dzisiaj 35-latek, przypisuje ten rozwój „niepokojowi i stresorom współczesnego życia”.
- Mieszkanie w ruchliwych miastach, pokonywanie milionów mil na godzinę, zawsze będąc podłączonym i przytłoczonym informacjami - to nie życie, które miało być efektem naszej ewolucji”.
Źródło: The Hustle
W ciągu czterech lat panowania Czerwonych Khmerów w Kambodży byli oni odpowiedzialni za jedno z największych ludobójstw w historii XX wieku.
Brutalny reżim, będący u władzy w latach 1975-1979, pochłonął życia około dwóch milionów ludzi.
Pod rządami marksistowskiego przywódcy Pol Pota, Czerwoni Khmerzy próbowali cofnąć Kambodżę do średniowiecza, zmuszając miliony obywateli miast do pracy w gospodarstwach komunalnych na wsiach.
Jednak za tak dramatyczną próbę zainicjowania inżynierii społecznej zapłacono straszną cenę. Całe rodziny umierały z powodu egzekucji, głodu, chorób czy przepracowania.
Filozofia komunistyczna
Początki Czerwonych Khmerów sięgają lat 60. XX wieku, kiedy to założono taką organizację jako zbrojne skrzydło Komunistycznej Partii Kambodży. Początkowo grupa działała w głębokiej dżungli i obszarach górskich w północno-wschodniej części kraju, nie notując żadnych wielkich sukcesów.
Ale po tym, jak w 1970 roku prawicowy zamach stanu obalił głowę państwa Księcia Norodoma Sihanouka, Czerwoni Khmerzy zawarli z nim polityczną koalicję i zaczęli notować coraz to większe poparcie.
Podczas trwającej niemal pięć lat wojny domowej grupa zwiększała stopniowo swoje wpływy na wsiach. Siły Czerwonych Khmerów ostatecznie zajęły stolicę Phnom Penh - a zatem przejęły kontrolę nad całym narodem - w 1975 roku.
Pobyt na dalekim północnym wschodzie i okoliczne plemiona, będące samowystarczalne w swoim życiu wspólnotowym, miały znaczący wpływ na rozwój poglądów Pol Pota. Tamtejsi ludzie nie mieli wielkiego pożytku z pieniędzy i były "nieskażone" buddyzmem.
Po dojściu do władzy Pot i jego poplecznicy szybko przystąpili do przekształcania Kambodży w to, co w ich marzeniach miało się stać agrarną utopią.
Pol Pot deklarował, że jego naród rozpocznie od zera - odizolował swoich ludzi od reszty świata i przystąpił do opróżniania miast, znoszenia waluty, własności prywatnej i religii oraz zaczął zakładać wiejskie społeczności.
Każdy, kogo uznano za intelektualistę, był mordowany. Często ludzie tracili życie tylko dlatego, że nosili okulary lub znali języki obce. Poszczególne grupy etniczne (Wietnamczycy, Czamowie) również znajdowały się na celowniku władz.
Setki tysięcy wykształconych przedstawicieli klasy średniej poddawano torturom i zabijano w specjalnych ośrodkach. Najbardziej znanym z nich było więzienie S-21 w Phnom Penh znane jako Tuol Sleng, gdzie niemal 17 tys. ludzi (w tym kobiety i dzieci) było więźniami podczas czteroletniego reżimu.
Kolejne setki tysięcy obywateli zginęło z powodu chorób, głodu oraz wycieńczenia, gdyż członkowie Czerwonych Khmerów (wśród nich dostrzec można było nawet nastolatków) zmuszali ich do katorżniczej pracy.
Ponowne otwarcie na świat
Rządy Czerwonych Khmerów zostały ostatecznie obalone w 1979 roku przez nacierające siły wietnamskie, które wtargnęły do kraju po brutalnych walkach na granicy.
Osoby będące postawione wyżej w partii wycofały się w głąb kraju, gdzie pozostawali aktywni przez pewien czas, jednak ich wpływy stawały się stopniowo coraz mniejsze.
W kolejnych latach Kambodża ponownie otwierała się na międzynarodową komunikację, a całkowity obraz horroru opisywanego reżimu powoli wychodził na jaw.
Ci, którzy przeżyli, opowiedzieli swoje historie zszokowanym słuchaczom, a nakręcona w latach 80. hollywoodzka produkcja pt. "Pola śmierci" zobrazowała beznadziejną sytuację ofiar reżimu Czerwonych Khmerów dla widzów z całego świata.
Pol Pot został potępiony przez swoich byłych towarzyszy i podczas pokazowego procesu w lipcu 1997 roku skazano go na areszt domowy w jego posiadłości w dżungli.
Jednak niecały rok później zmarł - odbierając tym samym milionom ludzi, których dosięgnęły jego brutalne rządy, szansę na postawienie go przed obliczem sprawiedliwości.
ONZ pomogło założyć trybunał, aby ten stosownie ukarał przywódców Czerwonych Khmerów - proces ten rozpoczęto w 2009 roku. Do tej pory skazano tylko trzech liderów grupy.
Kaing Guek Eav - znany jako Duch - został skazany na dożywocie w 2012 roku za prowadzenie osławionego więzienia Tuol Sleng.
W sierpniu 2014 roku Nuon Chea, uważany za Towarzysza numer 2 po Pol Pocie, a także reżimowa głowa państwa Khieu Samphan zostali skazani na dożywocie za zbrodnie przeciwko ludzkości.
W listopadzie 2018 roku trybunał uznał ich również za winnych ludobójstwa w związku z usiłowaniem eksterminacji Czamów i Wietnamczyków.
Źródło: BBC
Osoby regularnie podróżujące samolotami, które narzekają na niepożądane atrakcje w czasie lotu, prawdopodobnie nigdy nie natknęły się na niezapowiedziane podniebne karaoke.
W 2013 roku pasażerowie lotu linii American Airlines zmuszeni byli do podjęcia nieplanowanego postoju na lotnisku w Kansas City po tym, jak niesforna pasażerka nie przestawała śpiewać utworu "I Will Always Love You". Planowany lot z Los Angeles do Nowego Jorku został zakłócony po około trzech godzinach od startu, kiedy to kobieta zaczęła uprzykrzać życie załodze.
- Kobieta ta była szczególnie uciążliwa i wyproszono ją z samolotu za przeszkadzanie załodze lotu - oświadczył Joe McBride, rzecznik prasowy lotniska w Kansas City. - Na pokładzie samolotu znajdował się Federalny Szeryf Powietrzny, który obezwładnił kobietę i skuł ją w kajdanki, po czym wyprowadził z samolotu - dodał.
I pomyśleć, że wielu z nas narzeka na niechciane atrakcje w czasie lotu...
Filmik autorstwa jednego z pasażerów przedstawia kobietę odprowadzaną przez dwóch policjantów po nieplanowanym lądowaniu. Wychodząc z samolotu, kobieta wykrzyczała słowa kończące znany cover Whitney Houston. Jak się później okazało, wypuszczono ją na wolność bez żadnych zarzutów po owocnej współpracy z policją, jednak American Airlines odmówili jej możliwości dokończenia podróży.
Nikt nie wie dlaczego kobieta nie chciała przestać śpiewać, jednak pasażerka o imieniu Jezebel twierdzi, że cierpi ona na cukrzycę.
Źródło: Huffington Post
Dadarao Bilhore wygładza nawierzchnię drogi, odkłada łopatę, patrzy w niebo i modli się za swojego syna, jednego z tysięcy Indian zabijanych co roku w wypadkach spowodowanych dziurami na drogach.
Prakash Bilhore, obiecujący uczeń, miał zaledwie 16 lat, gdy zmarł w lipcu 2015 roku w Bombaju, gorączkowej stolicy Indii i Bollywoodu, liczącej 20 milionów obywateli.
Aby poradzić sobie z rozpaczą, zdruzgotany ojciec Prakasha zdecydował, że zrobi coś z drogami w Bombaju, które jak w większości miast Indii odznaczają się kiepską jakością.
Używając piasku i żwiru zebranych z placów budowy, Bilhore wypełnił prawie 600 dziur drogowych w finansowej stolicy Indii w latach 2015-2018.
48-letni sprzedawca warzyw czyni to, by oddać hołd ukochanemu synowi i w nadziei, że uratuje to kolejne życia.
- Nagła śmierć Prakasha pozostawiła ogromną pustkę w naszym życiu. Wykonuję tę pracę, aby uczcić jego pamięć i go uhonorować.
- Nie chcę też, żeby ktokolwiek inny stracił ukochaną osobę w taki sposób - mówi Bilhore w skromnym mieszkaniu, które dzieli z żoną, córką i dalszą rodziną.
Prakash, nie mając na głowie kasku, doznał śmiertelnego uszkodzenia mózgu. Jego kuzyn, który miał na sobie kask, przeżył wypadek z drobnymi obrażeniami.
Tragiczny wypadek miał miejsce podczas letniego monsunu w Bombaju, kiedy obfite deszcze przyczyniają się do powstawania dziur podobnych do kraterów na tętniących życiem drogach nadmorskiego miasta. Dziury są tam tak powszechne, że powstała nawet specjalna kampania, aby Bombaj znalazł się w Księdze Rekordów Guinnessa jako miasto z największą liczbą dziur drogowych.
Navin Lade, mieszkaniec stolicy, twierdzi, że spisał ponad 27 tys. dziur na stronie www.mumbaipotholes.com, chociaż lokalni urzędnicy kwestionują jego ustalenia.
Statystyki rządowe pokazują, że dziury były odpowiedzialne za śmierć 3597 osób w Indiach w 2017 roku, czyli średnio 10 osób dziennie. Obywatele obwiniają apatię rządu, oskarżając władze lokalne o niewłaściwe utrzymanie dróg. Aktywiści twierdzą, że kontrahenci zatrudnieni do naprawy dróg wykonują kiepską robotę celowo, tak aby praca musiała zostać wykonana ponownie w następnym roku.
- Rząd musi wziąć odpowiedzialność i stworzyć lepszą infrastrukturę - wzywa Bilhore.
Jak sam twierdzi, naprawił 585 dziur, wiele spośród nich samemu, a pozostałe z pomocą wolontariuszy inspirowanych jego historią.
Bilhore pojawił się w wielu artykułach w indyjskiej prasie i otrzymał kilka nagród, zyskując przydomek „Dada-dziura”, co stanowi pewne zdrobnienie w Indiach dla szanowanego mężczyzny.
- Uznanie naszej pracy dało mi siłę, by poradzić sobie z bólem i gdziekolwiek pójdę, czuję, że Prakash jest przy mnie - mówi Bilhore. - Dopóki żyję i mogę chodzić, pozbędę się wszystkich tych dziur.
Źródło: South China Morning Post
W 2009 roku turecka policja wydała oświadczenie opisujące akcję ratunkową w willi znajdującej się w Stambule. Uratowano wówczas dziewięć uwięzionych kobiet, które były przekonane, że wchodząc do budynku stały się częścią telewizyjnego reality show.
Kobiety zostały uwolnione we wrześniu 2009 roku z willi w Rivie (kurortu znajdującego się na przedmieściach Stambułu), o czym poinformował funkcjonariusz lokalnej policji, który przeprowadzał opisywaną akcję. Wyjawił, że kobiety przetrzymywano tam przez około dwa miesiące, ale odmówił podania więcej szczegółów.
Agencja prasowa Dogan twierdzi, że panie wchodziły do willi będąc przekonanymi, że będą brały udział w programie typu "Big Brother". Jak się później okazało, ich nagie fotografie były później sprzedawane w Internecie przez ich porywaczy.
Wszystko zaczęło się od reklamy domniemanego programu w jednej z głównych stacji telewizyjnych w Turcji, która skłoniła kobiety do wysłania swoich zgłoszeń. Dziewiątka (w tym jedna nastolatka) została wyłoniona z grupy wielu innych zainteresowanych poprzez specjalne rozmowy z kandydatkami.
Panie musiały podpisać umowy, w myśl których nie mogły kontaktować się ze swoimi bliskimi czy światem zewnętrznym, natomiast opuszczenie domu w pierwszych dwóch miesiącach trwania "programu" wiązało się z karą w wysokości 50 tysięcy lir tureckich (ok. 32,5 tys. złotych).
Zdaniem tureckich dziennikarzy kobiety zorientowały się w końcu, że są oszukiwane i poprosiły o możliwość opuszczenia willi. Gazeta "Dogan" informowała, że w odpowiedzi usłyszały one groźbę wspomnianej wyżej kary finansowej. Te panie, które szczególnie nalegały na zakończenie swojego pobytu, były zastraszane.
Pojawiły się sprzeczne doniesienia o tym, jak przebiegała akcja ratunkowa. Agencja Dogan wyjawiła, że policja wtargnęła do willi po tym, jak członkowie rodziny zgłosili na policję, że uniemożliwia się im kontakt z kobietami. Panie miały wołać o pomoc, kiedy policja przybyła do willi.
Z kolei "HaberTurk" twierdzi, nie podając źródeł, że jednej z kobiet udało się skontaktować z członkiem rodziny i poprosić o pomoc.
Pojawiły się także sprzeczne wersje dotyczące wieku nastolatki. Dogan twierdzi, że miała 16 lat, a "HaberTurk" opisywał ją jako 15-latkę.
- Nie chodziło nam o pieniądze, ale myśleliśmy, że nasza córka będzie miała szansę stać się sławna, jeśli weźmie udział w takim programie - oznajmiła matka jednej z porwanych kobiet. - Ale oni nas wszystkich oszukali - dodała.
Jej zdaniem kobiety nie były maltretowane lub gwałcone, ale kazano im walczyć ze sobą, nosić bikini i tańczyć przy basenie willi.
Policja zatrzymała cztery osoby, które mieszkały z kobietami w willi przez cały ten czas. Zostali zwolnieni z aresztu w oczekiwaniu na wynik procesu. Ich tożsamości nie zostały ujawnione i nie wiadomo, jakie postawiono im zarzuty.
Sądy tureckie zwykle zwalniają podejrzanych z aresztu, jeśli wniesione oskarżenia nie wiążą się z długimi wyrokami pozbawienia wolności, a podejrzani prawdopodobnie nie uciekną ani nie manipulują dowodami.
Źródło: The Guardian
Wenecja kojarzona jest dzisiaj z miastem romantyczności. Malownicze uliczki i alejki, słynne kanały wodne czy imponujące budowle dorzucają do tego swoją cegiełkę. Nie wszyscy jednak wiedzą, że znajduje się tam również Ponte delle Tette - w wolnym tłumaczeniu: "Most cycków". O co chodzi?
Ponte delle Tette jest niewielkim mostem nad Rio di san Canciano w dzielnicy San Cassiano w Wenecji. Swoją nietypową nazwę zawdzięcza prostytutkom, którym nakazywano stać na nim topless (także w okolicznych oknach) żeby przyciągać potencjalnych klientów i próbować "nawrócić" potencjalnych homoseksualistów.
Republika Wenecka ograniczyła prostytucję w regionie Carampane di Rialto w oficjalnym dekrecie z 1412 roku. Zakazywał on ulicznicom wykonywanie pewnych ruchów i zachowań. Budynki w okolicy stały się własnością Republiki, kiedy zmarł ostatni przedstawiciel bogatej rodziny Rampani. Na panny lekkich obyczajów nałożono godzinę policyjną i nie mogły opuszczać okolicy z wyjątkiem sobót, kiedy to musiały nosić żółte szale będące przeciwieństwem ich białych odpowiedników (noszonych przez kobiety w wieku małżeńskim, tzw. "na wydaniu"). Nie mogły one pracować w wyznaczone dni świąteczne pod groźbą kar takich jak chociażby chłosta.
W XVI wieku prostytutki musiały się zmierzyć z silną konkurencją ze strony homoseksualistów i oficjalnie poprosiły dożę Wenecji (najwyższego urzędnika w Republice Weneckiej) o pomoc w tej sprawie. Władze, chcąc powstrzymać rozrost homoseksualizmu uważany wówczas za problem społeczny, umożliwiły prostytutkom pokazywanie swoich piersi z balkonów i okien w pobliżu mostu w celu rozkręcenia interesu. W nocy mogły one używać lamp do oświetlania swoich walorów. Aby "odwrócić uwagę mężczyzn od grzechu przeciwko naturze", Republika płaciła również prostytutkom, by te ustawiały się na moście w jednej linii i odsłaniały piersi. Taka ekspozycja miała również na celu wyeliminowanie potencjalnych transwestytów podających się za prostytutki płci żeńskiej.
Podatki z tytułu prostytucji, nałożone przez władze w 1514 roku, przyczyniły się do sfinansowania rozbudowy słynnego Arsenału w Wenecji. Janet Sethre w publikacji pt. "The Souls of Venice" twierdzi, że w tamtym czasie w Wenecji pracowało ponad 11600 prostytutek. Niedaleko znajdował się Traghetto Del Buso, przez który klienci przedostawali się przez cieśninę Canal Grande do dzielnicy czerwonych latarni. Jednym z częstych bywalców miał tam być m.in. znany wszystkim Giacomo Casanova.
Sytuacja ta trwała aż do XVIII wieku, kiedy to pozwolono młodszym prostytutkom pracować w głównych częściach miasta, a starsze królowe nocy były wysyłane do okolicznego Rio terà delle Carampane. Wszystko to miało na celu... rozwój turystyki.
Źródło: Wikipedia
Roboty mogą stać się idealnymi opiekunami dla starzejących się populacji w przyszłości. Jednak aby tak się stało, jakie wyzwania należałoby wpierw pokonać?
Produkcje filmowe takie jak "Robot i Frank", "Ja, robot" czy seriale animowane pokroju "Jetsonów" ukazują przyszłość, w której roboty zajmują się pracami domowymi, pozwalając tym samym rodzinom na spędzanie większej ilości czasu wspólnie, zapewniając przy tym dłuższą samodzielność starszym osobom.
Przyszłość oparta na robotach-opiekunach zbliża się szybciej niż mogło by się wydawać. Zrobotyzowane odkurzacze czy kosiarki są już dostępne do kupienia, a popyt na takie produkty rośnie w zatrważającym tempie wśród starszych ludzi w Japonii. Robot Pepper, stworzony przez naukowców z londyńskiego Middlesex University, stanął niedawno przed specjalną komisją parlamentarną w Wielkiej Brytanii i odpowiadał na pytania związane z rolą robotów w edukacji.
Z drugiej strony roboty-opiekunowie stanowią względnie nowy trend. Wraz z rosnącą długością życia pojawia się więcej osób w podeszłym wieku, które wymagają stałej opieki. Jednakże z uwagi na brak wystarczającej liczby opiekunów możemy mieć wkrótce do czynienia z kryzysem na tej płaszczyźnie w niedalekiej przyszłości. Przykładowo w Japonii przewiduje się, że do 2025 roku pojawi się zapotrzebowanie na 370 tys. brakujących opiekunów.
Choć obecna "technologia pomocnicza" odbiega znacząco od konceptu robotów przygotowujących posiłki i wykonujących wszelkie inne prace domowe, może stanowić pewien wgląd na możliwą przyszłość, która nas czeka.
Większość robotów jest dzisiaj używanych w ciężkim przemyśle i fabrykach, gdzie niebezpieczne i powtarzalne zadania są rutynowo wykonywane przez zautomatyzowane systemy. Jednak takie przemysłowe roboty nie są zaprojektowane by działać w obecności ludzi, gdyż poruszają się szybko i są stworzone z twardych materiałów, a to mogłoby doprowadzić do poważnych urazów.
Dzisiejsze roboty zaprojektowane do współpracy (znane także jako "coboty" - z ang. collaborative robots) są zbudowane ze sztywnych złączek i połączeń. Podczas pracy w otoczeniu ludzi ich szybkość jest ograniczana, tak aby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo.
Jednakowoż przedstawiciele następnej generacji cobotów będą zbudowani z delikatniejszych materiałów, takich jak: guma, silikon czy tkanina. - Takie roboty są z założenia bezpieczne z uwagi na materiał, z którego są zbudowane - komentuje Helge Wurdemann, robotyk z University College London. - Taki rodzaj delikatnych robotów o kontrolowanej sztywności niesie nadzieje na osiągnięcie precyzji i powtarzalności obecnych cobotów, zapewniając jednocześnie bezpieczną interakcję z ludźmi - dodał.
Jednym z największych wyzwań jest fakt, że systemy nawigacyjne robotów tworzonych do interakcji z ludźmi wciąż nie są w pełni rozwinięte. Działają one do pewnego stopnia, ale łatwo wpadają w oszołomienie - dobrym przykładem są zrobotyzowane odkurzacze, które mają problem z powrotem do swojej stacji ładowania. W warunkach czysto laboratoryjnych, roboty są w stanie wyznaczyć najlepszą możliwą trasę, ale w środowisku życia codziennego - czyt. domach pełnych stołów, krzeseł i innych mebli - sytuacja jest zupełnie inna.
- Wiele algorytmów tego typu zostało stworzonych w laboratoriach, których umeblowanie jest względnie proste w porównaniu z tym domowym, w połączeniu z ludzką aktywnością - wyjaśnia Nicola Bellotto, naukowiec z Uniwersytetu Lincolna oraz technolog projektu "Enrichme", który podejmuje próby tworzenia robotów do pomagania i monitorowania starszych osób.
Roboty mają także problemy ze zmianami nawierzchni i schodami - tak jak słynny Daleks z serialu "Doctor Who". W 2017 roku w Waszyngtonie autonomiczny robot ochronny utopił się po upadku ze schodów do fontanny. Kolejnym wyzwaniem może być bezpieczne funkcjonowanie w otoczeniu dzieci i zwierząt, co najbardziej obrazowo udowodnił incydent z 2016 roku, kiedy to robot przejechał małe dziecko w centrum handlowym w Dolinie Krzemowej po tym, jak małolat zaczął biegnąć w jego kierunku.
Koordynacja ruchów w odpowiedzi na sensory informacyjne stanowi następny problem robotyki, który wpływa na umiejętność robotów do interakcji z otoczeniem. Maszyny te nie są w stanie poradzić sobie z zadaniami, które dla człowieka lub nawet psa są całkiem proste - takimi jak np. łapanie piłki.
Dzieje się tak ponieważ w takich sytuacjach należy brać pod uwagę niewiarygodnie wiele czynników, których ilość potrafi przeciążyć system autonomiczności i powodować powstawanie błędów. - Z perspektywy nauki o maszynach, w większości przypadków robotom łatwiej jest podjąć decyzję, niż ją faktycznie wykonać - mówi Diane Cook, jedna z dyrektorów Laboratorium Sztucznej Inteligencji z Washington State University. - Niektóre zadania umysłowe trudne do wykonania dla ludzi są banalnie proste dla robotów, ale niektóre zadania ruchowe są z kolei problematyczne dla robotów, podczas gdy ludzie wykonują je bez kłopotu - dodaje.
Pozostaje również kwestia tego, czy chcemy zbliżyć wyglądem roboty-opiekunów do ludzi. Istnieje koncept tzw. "dziwacznej doliny", w myśl którego przedmioty naśladujące ludzką formę mogą nas odstraszyć od ich używania. Zamiast tego, jak w przypadku zrobotyzowanych odkurzaczy w naszych domach, roboty mogą być zaprojektowane pod względem estetycznym w nawiązaniu do sprawowanych przez nie funkcji.
- Im bardziej robot przypomina człowieka, tym większy będzie opór stawiany przez osobę, którą miałby się on opiekować - oznajmiła Cook. - Robot jest użyteczny tylko wtedy, kiedy akceptuje go osoba będąca pod jego opieką - skwitowała.
W niektórych przypadkach roboty nieprzypominające ludzi mogą być najlepszym wyjściem. Zrobotyzowane zwierzęta, takie jak Paro, zaczynają być używane jako zwierzaki domowe w domach opieki, które nie pozwalają na trzymanie tradycyjnych zwierząt lub jako dodatkowi kompani ludzi cierpiących na demencję czy posiadających problemy z nauką.
Wiele nowoczesnych robotów jest zorientowanych na daną funkcję, tak jak zrobotyzowane odkurzacze, a nie na wielofunkcjonalność. Zaprojektowanie systemu robota spełniającego wiele funkcji może stanowić nie lada wyzwanie, zwłaszcza jeśli ich zadania nie są ze sobą powiązane. W najbliższej przyszłości możemy mieć jednak do czynienia z kilkoma robotami-opiekunami spełniającymi wybrane funkcje. To jednak rodzi kolejny problem - miejsca na ich przechowywanie, kiedy nie są używane.
Niedawno mieliśmy również do czynienia z pewnym postępem w integrowaniu technologii "smart home" wraz ze zrobotyzowanymi systemami w celu stworzenia domów z rozszerzonymi zautomatyzowanymi systemami. Jednym z przykładów jest Chiron - projekt badawczy mający na celu stworzenie podwieszonego systemu torowego, który pozwoliłby robotowi przemieszczanie się z pokoju do pokoju, używając specjalnych adapterów do poznawania otoczenia, w którym się aktualnie znajdują.
Biorąc pod uwagę nieuniknione wyzwania związane z nawigacją i poruszaniem się autonomicznych robotów w środowisku domowym, taki system podwieszonych pod sufitem torów daje obraz potencjalnego sposobu na zintegrowanie robotów z naszymi domami. Trzeba jednak pamiętać, że taki system odsłania także wyzwania z nim związane.
W celu zainstalowania sieci podwieszonych torów, należałoby przeprowadzić znaczące zmiany w domu przed możliwością wprowadzenia do niego robota. Oczywiście odpowiednio dostosowane domy opieki mogłyby być budowane od początku z zainstalowanym systemem tego rodzaju. Jednak olbrzymie koszty z nim związane mogą okazać się niezwykle trudnym wyzwaniem.
Ostatecznie roboty-opiekunowie ułatwią pracę ludzkich opiekunów, ale ich nie zastąpią - robotyka nigdy nie będzie w stanie odwzorować towarzystwa, jakie niesie ze sobą opiekun z krwi i kości. Nawet najbardziej zaawansowana symulacja człowieka przez robota nie może w pełni oddać mimiki istoty ludzkiej.
Posiadanie technologii pomocniczej sprawi, że opiekunowie będą mogli działać efektywniej. - Roboty niekoniecznie zabierają ludziom pracę, ale ułatwiają ją - twierdzi Helen Dickinson, ekspert ds. usług publicznych z University of New South Wales. - Nie chodzi tylko o przekazywanie robotom najcięższych prac fizycznych, chociaż z pewnością istnieje zainteresowanie przydzielania im zadań wymagających cierpliwości i powtarzalności, przy których przytłaczanie ludzi i syndrom zmęczenia współczuciem mogą być kluczowe.
Całkiem możliwym jest, że pewnego dnia będziemy mieli technologię pomocniczą w każdym domu, ale nieco bardziej zaawansowane systemy nie będą w nich obecne przez jakiś czas, także nie w sposób ukazany w fikcyjnych produkcjach. Zamiast tego nasze domy same z siebie mogą stać się opiekunami, gdyż jednostki zrobotyzowane stają się powoli swego rodzaju rozszerzeniami domostw. Tak więc bunt robotów może się póki co ograniczyć do odmówienia zmywania naczyń.
Źródło: BBC Future
Gwiazda serialu "Line of Duty" Vicky McClure wyjawiła, że wyproszono ją z tramwaju nazwanego na jej cześć w wyniku nieposiadania ważnego biletu przejazdu.
Aktorka urodzona w Nottingham oznajmiła w programie rozrywkowym "The Graham Norton Show", że do incydentu doszło w 2015 roku tuż po ceremonii nadania jej imienia wspomnianemu tramwajowi.
McClure i jej matka miały zapewniony darmowy transport komunikacją miejską w czasie opisywanego dnia. Nie powstrzymało to jednak motorniczego od wyproszenia ich z tramwaju z uwagi na brak ważnego biletu. Firma komunikacyjna Nottingham Express Transit wydała później oświadczenie, w którym opisała to wydarzenie jako "niefortunne nieporozumienie".
35-latka jest jedną z kilku znanych osób z regionu, którymi imionami nazwano tramwaje w sieci miejskiej Nottingham. Wśród ludzi uhonorowanych w ten sposób znajdują się też m.in.: łyżwiarze Jayne Torvill i Christopher Dean, krykiecista Stuart Broad czy pisarz DH Lawrence.
W rozmowie na temat tego wydarzenia McClure wyjawiła również, że podczas kontroli udawała... głuchą. - Uroczyście odsłoniliśmy tablicę z imieniem tramwaju, po czym wsiadłam do niego wraz z mamą żeby udać się na świąteczne zakupy. Obiecano nam, że mamy zapewniony darmową komunikację miejską w tym dniu - skomentowała. Dojeżdżałyśmy już do naszego przystanku, kiedy nagle podszedł do nas kontroler i poprosił nas o pokazanie biletów.
Zażenowana
Aktorka dodała, że kontroler pozostawał niewzruszony, kiedy ta wskazała palcem na tabliczkę z jej imieniem. Po chwili mężczyzna nakazał kobietom opuścić tramwaj.
- Pomyślałam sobie: "Mój Boże, właśnie wyrzucił nas pan z tramwaju za unikanie opłaty. Byłam zażenowana.
Pomimo tego nieporozumienia, McClure utrzymuje, że pragnie aby tramwaj pozostał nazwany jej imieniem na dobre. Nottingham Express Transit wydał nieco później oficjalne oświadczenie, w którym czytamy: "Było to niefortunne nieporozumienie, gdyż kontroler nie zdawał sobie sprawy, że zaoferowano Vicky darmowy przejazd tamtego dnia w tramwaju nazwanego jej imieniem. Jak można się było po niej spodziewać, Vicky dobrze zniosła całą sytuację, a ta została wkrótce wyjaśniona. Przeprosiliśmy ją tuż po tym, jak się o tym dowiedzieliśmy. Z pewnością nie chcieliśmy psuć tak uroczystej chwili".
Źródło: BBC
Współczesne życie wprawia cię w oszołomienie? Przeżycie każdego kolejnego dnia skutecznie cię osłabia? Być może jesteś jednym z milionów konsumentów, którzy opierają swoje życie na napojach energetycznych, aby te postawiły ich na nogi.
Napoje energetyczne co prawda są symbolem naszych czasów, ale nie są wynalazkiem tego tysiąclecia. Ludzie walczą ze zmęczeniem przy ich użyciu od co najmniej stu lat. Dzisiaj element "energetyczny" takich napojów tkwi albo w stymulatorze neurologicznym, który sprawia, że ludzie czują się bardziej energiczni - albo zwyczajnie w zawartym w nich cukrze.
Jednak był czas, kiedy napoje energetyczne rzeczywiście zawierały w sobie prawdziwą energię. Aktywnym składnikiem takich napojów był rad - pierwiastek radioaktywny, który uwalniał energię promieniowania z każdym rozpadem atomowym. Związek przyczynowy w przypadku spożywania pierwiastka radioaktywnego a czerpaniem wyraźnego ożywienia energetycznego jest w najlepszym wypadku znikomy, jednak nie powstrzymało to ludzkości od ignorowania dobrze im znanego ryzyka spożywania radioaktywnych produktów w XX wieku. Ludzie nie przejmowali się również grożącym im długoterminowymi konsekwencjami zdrowotnymi.
Mniam, mniam - rad!
Jednym z takich produktów był "RadiThor". Ten napój energetyczny był zwyczajnie... radem rozpuszczonym w wodzie. Sprzedawano go w latach dwudziestych XX wieku w butelkach 300 ml i kosztował ok. 1 dolara za sztukę (równowartość dzisiejszych 15 dolarów). Producent twierdził, że napój ten nie tylko zapewnia zastrzyk energii, ale także leczy wiele dolegliwości - w tym impotencję. W tamtych czasach brakowało jednoznacznych dowodów na korzyści seksualne radu, ale znalazło się czasopismo naukowe zawierające artykuł twierdzący, że woda radowa może zwiększać "seksualne żądze traszek wodnych". Dla wielu mężczyzn w erze przed Viagrą dowody oparte na zachowaniu traszek wodnych były wystarczająco przekonujące i RadiThor okazał się hitem.
Najbardziej znanym entuzjastą RadiThora był Eben Byers, przemysłowiec i golfista-amator z Pittsburgha. Byers po raz pierwszy natknął się na RadiThor, kiedy sięgnął po niego by ten pomógł mu w leczeniu złamanej ręki. Chociaż produkt ten nie zawierał jakiegokolwiek narkotyku, Byers uzależnił się od niego psychologicznie, a może nawet fizjologicznie. Spożywał spore ilości płynu nawet po wyleczeniu swojej ręki. Mówi się, że przez trzy lata codziennie wypijał butelkę lub dwie i gorąco polecał ten produkt swoim znajomym, z których część również wpadła w uzależnienie.
Ostatecznie zamiłowanie Byersa do RadiThora go zabiło. Na jego nieszczęście przyjmowany rad został wchłonięty do kości i przez to cała jego energia promieniowania osadzona została w tkance kostnej. Z czasem rad dostarczał olbrzymią dawkę promieniowania do szkieletu Byersa. Doprowadził do powstawania dziur w czaszce, utraty większości szczęki i rozwoju wielu innych chorób związanych z układem kostnym. Mężczyzna zmarł makabryczną śmiercią 31 marca 1932 roku.
Radioaktywność - lekcja powtórzeniowa
Najbardziej zatrważającym w tej historii jest fakt, że niebezpieczeństwa związane ze spożywaniem radu były już dobrze znane, nawet przed uzależnieniem Byersa. Jak opisano w publikacji pt. "Strange Glow: The Story of Radiation", społeczność medyczna badała wpływ radu na zdrowie od czasu jego odkrycia przez Marię i Piotra Curie w 1898 roku. Już w 1913 roku brytyjski naukowiec Walter Lazarus-Barlow opublikował raport, z którego wynikało, że spożywany rad przechodzi do kości człowieka. Rok później profesor medycyny z Uniwersytetu Marylandu Ernst Zueblin opublikował przegląd 700 raportów medycznych, z których wiele wykazywało, że martwica kości i owrzodzenia były częstym skutkiem ubocznym spożywania radu. Niestety pierwsze ostrzeżenia były niewystarczające i sprzedaż RadiThoru notowała kolejne rekordy w latach dwudziestych.
Po śmierci ciało Byersa umieszczono w trumnie wysadzanej ołowiem, tak aby ten zablokował promieniowanie uwalniane z jego kości. W 1965 roku naukowiec Robley Evans z MIT ekshumował szkielet Byersa, aby zmierzyć ilość radu w kościach. Okres połowicznego rozpadu radu wynosi 1600 lat, więc kości Byersa powinny posiadać mniej więcej taką samą ilość pierwiastka jak w dniu jego śmierci.
Evans był ekspertem w pomiarach i matematycznych modelowaniach przyjmowania i wydalania radioaktywności przez organizm ludzki. Opierając się na deklaracjach Byersa co do jego dziennego konsumowania RadiThoru, Evans przewidywał, że jego ciało będzie zawierać około 100 tys. bekereli radioaktywności (międzynarodowa jednostka radioaktywności). Jednakże po ekshumacji okazało się, że ciało Byersa posiadało w sumie 225 tys. bekereli, co sugeruje, że założenia Evansa nie doceniały wpływu radu na kości, albo że Byers w rzeczywistości zaniżał ilości przyjmowanego przez niego radu co najmniej dwukrotnie.
Po zakończonych badaniach Evans ponownie umieścił szczątki Byersa w ołowianej trumnie, która pozostaje zakopana w Pittsburghu do dziś.
Szczęście w nieszczęściu
Pomimo oczywistego cierpienia Byersa spowodowanego spożywaniem RadiThoru, nabywanie takich napojów nigdy nie przerodziło się w poważnych kryzys zdrowotny społeczeństwa. Stało się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, w przeciwieństwie do RadiThor, większość innych "energetycznych" napojów na rynku była zwykłymi oszustwami, nieposiadającymi żadnego radu (lub innego pierwiastka radioaktywnego). Po drugie, RadiThor i inne produkty zawierające rad były bardzo drogie, ponieważ rad był stosunkowo rzadkim i cennym dobrem, który był drogi w wydobywaniu i oczyszczaniu. Tak więc tylko bogaci obywatele, tacy jak Byers, mogli sobie pozwolić na wypijanie go codziennie. W konsekwencji dolegliwości związane ze spożywaniem RadiThoru pojawiały się tylko u tych nielicznych osób, które mogły sobie pozwolić na taki "luksus".
Ostatecznie rząd federalny zamknął Bailey Radium Laboratories (firmę produkującą RadiThor) w interesie ochrony zdrowia publicznego. Napoje te zniknęły z rynku konsumenckiego przed końcem 1932 roku.
Dzisiejszy rynek napojów energetycznych opiera się na preparatach, których działanie polega na dawkowaniu stymulującej kofeiny, która powinna ożywić konsumentów i zapewnić im większą energię. Kofeina - powszechny składnik: kawy, herbaty, czekolady czy coli - być może nie jest tak "egzotycznym" rozwiązaniem jak rad, ale faktycznie jest środkiem pobudzającym, tak więc konsumenci mogą odczuwać jakieś podekscytowanie po spożyciu jej i nie jest to szczególnie niebezpieczne dla zdrowia.
W obecnych czasach konsumenci wydają się zadowoleni z najnowszych rozwiązań dotyczących napojów energetycznych w odniesieniu do dawnych praktyk opierających się na stosowaniu radu. Nie do końca wiadomo jednak, czy z takiego obrotu spraw są zadowolone traszki wodne.
Źródło: TheConversation.com