Mężczyzna, który nieustannie skarżył się na bóle głowy, odkrył przerażającą przyczynę swojego bólu - który towarzyszył mu od dziesięciu(!) lat.
Gerardo Moctezuma z Austin w Teksasie, po tym jak zemdlał podczas meczu piłki nożnej w 2019 roku, postanowił skonsultować się z lekarzem, mówiąc mu, że od miesięcy nie czuje się dobrze i odczuwa straszne bóle głowy - relacjonuje "KXAN".
Rezonans magnetyczny ujawnił później tasiemca w mózgu Moctezumy. Zdaniem lekarzy mógł on tam żerować od około dekady.
Przypadek Moctezumy jest opisywany przez lekarzy jako "rzadki i naprawdę niezwykły", o czym informują dziennikarze "CBS Austin".
Tasiemiec został usunięty w jednym kawałku podczas operacji, a pacjent czuł się po niej jak nowy.
Lekarze uważają, że mężczyzna złapał pasożyta po zjedzeniu niedogotowanego mięsa ponad 10 lat temu, gdy mieszkał w Meksyku i od tego czasu rósł w jego mózgu nie będąc wykrytym.
- Moctezuma przeniósł się z Meksyku do USA ponad dekadę temu - powiedział dr Jordan Amadio, neurochirurg w Dell Seton Hospital. Lekarz wyjaśnił, że tasiemce mogą pozostać niewykryte przez lata.
- Mogą rosnąć wewnątrz ciała, nie powodując objawów, dopóki nie staną się wystarczająco duże - powiedział w rozmowie z reporterem "Star Telegram".
Tasiemce nie mogą przetrwać samodzielnie - są w stanie tego dokonać tylko wtedy, gdy znajdą się wewnątrz innego organizmu. Zazwyczaj dostają się one do organizmu żywiciela, gdy spożywane jest surowe lub niedogotowane mięso i mogą żyć przez 20 lat we wnętrzu człowieka. Mogą dorastać do 15 metrów długości - jak podaje "Medical News Today".
Źródło: Yahoo.com
Dziesiątki konsol PlayStation 3 leżą w kontenerze transportowym w lodówce na kampusie Uniwersytetu Massachusetts Dartmouth, konsumując olbrzymie ilości prądu i badając astrofizykę. Jest to popularny przystanek dla wycieczek próbujących "sprzedać" szkołę potencjalnym studentom pierwszego roku i ich rodzicom, a także jedna z niewielu żywych spuścizn po dziwnym rozdziale nauki w historii PlayStation.
Te przysadziste pudła, które zalegają na systemach rozrywki lub pokrywają się kurzem na tyłach szafy, były niegdyś pożądane przez naukowców, którzy używali konsol do budowy superkomputerów. Dzięki stojakom z maszynami naukowcy byli nagle w stanie analizować fizykę czarnych dziur, przetwarzać nagrania z dronów czy wygrywać konkursy kryptograficzne. Trwało to tylko kilka lat, zanim technologia poszła dalej, stając się mniejsza i bardziej wydajna. Ale przez ten krótki moment, jedne z najpotężniejszych komputerów na świecie można było zmontować za pomocą kodu, drutu i konsoli do gier.
Naukowcy od lat głowili się nad pomysłem wykorzystania procesorów graficznych do zwiększenia mocy obliczeniowej. Pomysł polegał na tym, że ta sama moc, która umożliwiła wizualizację ponurej fabuły "Shadow of the Colossus", była również zdolna do wykonywania ogromnych obliczeń - jeśli badacze potrafili skonfigurować maszyny w odpowiedni sposób. Jeśli potrafili połączyć je ze sobą, nagle te konsole czy komputery zaczynały być czymś więcej niż sumą swoich części. To był klaster obliczeniowy, i nie był on czymś wyjątkowym dla PlayStation - wielu badaczy próbowało zaprzęgnąć komputery do pracy zespołowej, próbując skłonić je do rozwiązywania coraz bardziej skomplikowanych problemów.
Konsole do gier wkroczyły na scenę superkomputerów w 2002 roku, gdy Sony wypuściło tzw. "kit" o nazwie "Linux dla PlayStation 2". - Dzięki temu łatwiej było się do niego "wkraść" - skomentował Craig Steffen. - W końcu można było tworzyć odpowiednie kody. Steffen jest obecnie starszym pracownikiem naukowym w National Center for Supercomputing Applications (NCSA). W 2002 roku dołączył do grupy i rozpoczął pracę nad projektem, którego celem było kupienie kilku PS2 i wykorzystanie zestawów linuksowych do połączenia ich (i ich centralnych jednostek obliczeniowych Emotion Engine) w coś przypominającego superkomputer.
Naukowcy podłączyli od 60 do 70 konsol PlayStation 2, napisali trochę kodu i stworzyli bibliotekę. - Wszystko działało dobrze, ale nie rewelacyjnie - wyjawił Steffen. Wystąpiły problemy techniczne z pamięcią - dwa konkretne błędy, nad którymi jego zespół nie miał kontroli.
- Za każdym razem, gdy uruchamiano tę rzecz, powodowała ona, że jądro maszyny, na której ją uruchomiliśmy, przechodziło w dziwny, niestabilny stan i musiało być restartowane, co było uciążliwe - kontynuuje Steffen.
Projekt został stosunkowo szybko zamknięty i zajęto się innymi kwestiami w NCSA. Steffen wciąż trzyma jedną ze starych PS2 na swoim biurku jako pamiątkę po programie.
Jednak na tym nie skończyły się przygody PlayStation z superkomputerami. PS3 wkroczyło na scenę pod koniec 2006 roku, oferując potężny sprzęt i łatwiejszy sposób wgrywania Linuksa na urządzenia. Naukowcy nadal musieli łączyć ze sobą systemy, ale nagle mogli sobie wyobrazić połączenie tych wszystkich urządzeń w coś, co zmieniło oblicze gry, a nie było tylko prototypem typu proof-of-concept.
Z pewnością to właśnie wyobrażał sobie badacz czarnych dziur Gaurav Khanna z UMass Dartmouth. - Prowadzenie symulacji okresowych czarnych dziur nie przyciąga zbyt wielu funduszy, ponieważ nie ma to zbyt dużego znaczenia dla społeczeństwa - powiedział.
Fundusze były coraz bardziej ograniczane. Khanna i jego koledzy urządzili więc burzę mózgów, próbując wymyślić jakieś rozwiązanie. Jedna z osób z jego działu była zapalonym graczem i wspomniała o procesorze Cell w PS3, wyprodukowanym przez IBM. Podobny rodzaj chipu był używany do budowy zaawansowanych superkomputerów. - Więc w pewnym sensie zainteresowaliśmy się tym, na zasadzie: czy jest to coś interesującego, co moglibyśmy wykorzystać do celów naukowych? - dodaje Khanna.
Zainspirowany specyfikacją nowej maszyny Sony, astrofizyk zaczął kupować PS3 i budować swój własny superkomputer. Khanna potrzebował kilku miesięcy, by ułożyć kod i kolejnych miesięcy, by doprowadzić swój program do stanu używalności. Zaczął od ośmiu, ale zanim skończył, miał już własny superkomputer, poskładany ze 176 konsol i gotowy do przeprowadzania eksperymentów - bez konieczności konkurowania o miejsce i płacenia innym naukowcom za przeprowadzanie symulacji czarnych dziur. Nagle mógł uruchamiać złożone modele komputerowe lub wygrywać konkursy kryptograficzne za ułamek kosztów bardziej typowego superkomputera.
Mniej więcej w tym samym czasie inni badacze wpadali na podobne pomysły. Grupa z Karoliny Północnej również zbudowała superkomputer PS3 w 2007 roku, a kilka lat później, w Air Force Research Laboratory w Nowym Jorku, informatyk Mark Barnell rozpoczął pracę nad podobnym projektem o nazwie Condor Cluster.
Wyczucie czasu nie było najlepsze. Zespół Barnella zaproponował projekt w 2009 roku, w momencie gdy Sony przechodziło na odchudzone PS3 slim, które nie miało możliwości uruchamiania Linuksa, w przeciwieństwie do oryginalnego PS3. Po włamaniu, Sony wydało nawet aktualizację firmware'u, która usunęła OpenOS, system umożliwiający uruchamianie Linuksa, z istniejących systemów PS3. To sprawiło, że znalezienie użytecznych konsol stało się jeszcze trudniejsze. Siły Powietrzne musiały przekonać Sony, by sprzedało im niezaktualizowane PS3, które firma ściągała z półek, a które w tym czasie leżały w magazynie pod Chicago. Wymagało to wielu spotkań, ale w końcu Siły Powietrzne dostały to, czego szukały, a w 2010 roku projekt miał swój wielki debiut.
Działający na ponad 1700 PS3, połączonych ośmioma kilometrami przewodów, Condor Cluster był ogromny, o wiele większy niż projekt Khanny, i służył do przetwarzania obrazów z dronów obserwacyjnych. W czasach swojej świetności był 35. najszybszym superkomputerem na świecie.
Przygoda ta nie trwała jednak długo. Nawet gdy takie projekty powstawały, superkomputery rozwijały się i stawały się coraz potężniejsze. W tym samym czasie konsole do gier upraszczały się, przez co stawały się mniej przydatne dla nauki. PlayStation 4 pobiło pod względem sprzedaży zarówno oryginalne PlayStation, jak i Wii, zbliżając się do statusu najlepiej sprzedającej się konsoli, który wciąż należy do PS2. Jednak dla naukowców była ona niemal bezużyteczna. Podobnie jak wcześniejsza, smuklejsza wersja PlayStation 3, PS4 nie da się łatwo zmienić w tryb superkomputera. - W PlayStation 4 nie ma nic nowego, to po prostu zwykły stary komputer PC - mówi Khanna. - Nie mieliśmy motywacji, by zrobić coś z PlayStation 4.
Era superkomputerów PlayStation dobiegła końca.
Ten z UMass Dartmouth wciąż działa, tętniąc życiem w kontenerze chłodniczym na terenie kampusu. Maszyna z UMass Dartmouth jest mniejsza niż kiedyś, gdy jej szczytowa moc składała się z około 400 konsol PlayStation 3. Jej części zostały wyjęte i ponownie wykorzystane. Niektóre z nich nadal pracują razem w mniejszych superkomputerach na innych uczelniach - inne uległy awarii lub zostały zutylizowane. Od tego czasu Khanna próbuje połączyć mniejsze, bardziej wydajne urządzenia w superkomputer następnej generacji. Mówi, że urządzenia Nvidia Shield, z którymi obecnie pracuje, są około 50 razy bardziej wydajne niż PS3.
Jednak to właśnie zgrupowanie superkonsol Sił Powietrznych miała najbardziej gwiazdorskie życie pozagrobowe. Kiedy program zakończył się jakieś sześć lat temu, niektóre konsole zostały przekazane innym programom, w tym programowi Khanny. Jednak wiele ze starych konsol zostało sprzedanych jako stary inwentarz, a kilkaset zostało zgarniętych przez ludzi pracujących przy serialu Person of Interest. W ten sposób konsole zadebiutowały na srebrnym ekranie w premierze 5. sezonu serialu, grając - uwaga - superkomputer zbudowany z PlayStation 3.
- Wszystko jest tam hollywoodzkie - powiedział Barnell o scenariuszu. - Jednak sprzęt to tak naprawdę nasz sprzęt.
Sprostowanie: Projekty superkomputerowe wymagały oryginalnego PS3, a nie PS3 Slim, ponieważ Sony usunęło wsparcie dla Linuksa z konsoli w odpowiedzi na tzw. przeróbki - co później doprowadziło do ugody z pozwem zbiorowym. W artykule pierwotnie podano, że było to spowodowane tym, iż PS3 Slim było mniej wydajne. Redakcja przeprosiła za ten błąd.
Źródło: The Verge
Wzrost populacji pandy wielkiej o 17% w ciągu dekady do 2014 roku spowodował obniżenie klasyfikacji gatunku do "zagrożonego" z "narażonego na wyginięcie" - podała w 2020 roku organizacja WWF w specjalnym oświadczeniu.
- Odrodzenie pandy pokazuje, że kiedy nauka, wola polityczna i zaangażowanie lokalnych społeczności łączą się, możemy uratować dzikie zwierzęta, a także poprawić różnorodność biologiczną - powiedział Marco Lambertini, dyrektor generalny WWF.
WWF od dziesięcioleci pracuje nad ocaleniem pand wielkich poprzez tworzenie rezerwatów i współpracę z lokalnymi społecznościami w celu ustanowienia zrównoważonych źródeł utrzymania i zminimalizowania ich wpływu na lasy - opisuje organizacja. Obecnie istnieje 67 rezerwatów, które chronią prawie 2/3 wszystkich dzikich pand.
Pandy jednak nadal pozostają zagrożone. - Wszyscy powinni świętować to osiągnięcie, ale pandy pozostają rozproszone i bezbronne, a wiele z ich siedlisk jest zagrożonych przez źle zaplanowane projekty infrastrukturalne. Pamiętajmy też, że na wolności wciąż pozostało tylko 1864 przedstawicieli - powiedział Lo Sze Ping, dyrektor generalny WWF-Chiny.
Źródło: MSN.com
Można by pomyśleć, że ludzie fałszujący dokumenty już się tego nauczyli. Kanadyjczyk Gerald McGoey został osądzony o sfałszowanie dokumentów w celu ochrony pewnych aktywów przed postępowaniem upadłościowym, ponieważ - o czym słyszano już wielokrotnie - w dokumentach użyto nowoczesnych czcionek "C" Microsoftu, które stały się powszechnie dostępne dopiero w 2007 roku. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie drobny szczegół, że dokumenty były datowane na 2004 i 1995 rok. Ups.
McGoey był dyrektorem generalnym Look Communications, kiedy firma upadła i pozostawiła go na skraju bankructwa. Firma została zlikwidowana, a McGoey został wezwany do zapłaty 5,6 miliona dolarów na rzecz wierzycieli. McGoey twierdził, że aktywa, o których mowa - w tym przypadku domy - były przechowywane w funduszu powierniczym przez jego żonę i trójkę dzieci, a zatem poza zasięgiem sądów. Aby to udowodnić, przedstawił dwa podpisane dokumenty. Na jego nieszczęście stworzył je używając krojów pisma, które nie istniały w czasie rzekomego tworzenia tych dokumentów.
Pierwszy dokument zaufania był datowany na 1995 rok i używał czcionki Cambria. Drugi, datowany na 2004 rok, używał Calibri. Cambria została zaprojektowana w 2004 roku, natomiast Calibri w latach 2002-2004. Ale żadna z nich nie stała się powszechna aż do 2007 roku, kiedy to zostały dołączone do Windows Vista i Office 2007. Oprogramowanie to zawierało siedem różnych czcionek o nazwach zaczynających się na "C" - tak zwane "czcionki C" - które zostały zoptymalizowane pod kątem antyaliasingu ClearType. Wraz z ich wydaniem Microsoft zmienił domyślną czcionkę programu Word z czcigodnej Times New Roman na Calibri. Użycie nowych czcionek od razu zdradza, że dokument nie został napisany przed rokiem 2007.
To nie pierwszy raz, gdy zmiana Microsoftu wyłapała oszustów. W 2017 r. rodzina byłego premiera Pakistanu Nawaza Sharifa przedstawiła sfałszowane dokumenty, aby uzasadnić znaczny majątek, jaki zgromadził Sharif. Córka Maryam przedstawiła podpisany dokument datowany na 2006 rok, ale popełniła ten sam błąd co McGoey - użyła czcionki Calibri.
Nieco wcześniej, bo w 2012 roku, rząd turecki oparł się na dokumentach napisanych czcionką Calibri i inną czcionką C, aby wykazać, że około 300 osób było zaangażowanych w próbę zamachu stanu. Jedyny problem? Dokumenty były datowane na 2003 rok. Choć w sądzie zwrócono uwagę na oszustwo, to i tak bezskutecznie, a oskarżeni zostali uznani za winnych.
Źródło: arstechnica.com
Narkotykowych straszaków jest bez liku, ale histeria wokół fałszywych używek jest zawsze fascynująca. Nawet dzisiaj mityczne sposoby na zaćpanie się, od obrzydliwego nonsensu, jakim był Jenkem (inhalant i halucynogen stworzony ze sfermentowanych ludzkich zwłok), po cyfrowy absurd "i-dosing", wciąż pojawiają się w powszechnej świadomości. Ale niewiele z tych viralowych wpadek zbliża się do trwałego wpływu i jawnej głupoty z lat 60-tych, kiedy to ludzie zaczęli palić... skórki od bananów.
Pogłoski o bananach jako narkotykach zaczęły krążyć wśród hippisów w połowie lat 60. - Młodzi ludzie w latach 60. szukali nowych sposobów na zaćpanie się. To była bardzo eksperymentalna era, napędzana chyba najbardziej przez LSD i rosnące użycie trawki - mówi historyk William Rorabaugh, który napisał wiele książek o latach 60-tych, w tym "American Hippies". - Ale trawka była kosztowna, a hipisi mieli mało pieniędzy. Banany były tanie, więc jeśli skrawki bananów działały, to był to naprawdę tani haj. Dlatego ludzie dali się na to nabrać.
Jak opisano w obszernym artykule "Local East Village" z 2012 roku na temat historii tego szału, kontrkulturowy wydawca Paul Krassner twierdzi, że plotka zaczęła się w biurach wydawniczych The East Village Other. Zgodnie z wersją Krassnera o pochodzeniu mitu, redaktorzy gazety dyskutowali o mechanice działania LSD i serotoniny w mózgu, a następnie zaczęli się zastanawiać, czy coś bardziej naturalnego nie mogłoby wywołać tego samego efektu. Zdając sobie sprawę, że banany również zawierają serotoninę, zagorzali hippisi wymyślili koncepcję palenia bananów.
Dla przypomnienia - o ile prawdą jest, że banany zawierają pewną ilość serotoniny, to jest ona zbyt mała, aby przekroczyć barierę krew-mózg. Niemniej jednak, plotka szybko zyskała rozpędu na zasadach poczty pantoflowej.
Tak się złożyło, że na początku 1967 roku piosenka "Mellow Yellow" szkockiego autora tekstów i artysty Donovana trafiła do Stanów Zjednoczonych i w tamtym czasie wielu ludzi zakładało, że chodzi w niej o palenie skórek od bananów. Donovan później stwierdził, że piosenka opowiadała o żółtym wibratorze, ale słowa takie jak "Elektryczny banan / Będzie nagłym szałem / Elektryczny banan / Będzie następną fazą" nie pomogły w jednoznacznym interpretowaniu tekstu.
Niezależnie od tego, od czego zaczęło się to oszustwo, wydaje się, że to krótki artykuł w wydaniu kontrkulturowego magazynu Berkeley Barb z marca 1967 roku zapoczątkował większe szaleństwo. W swojej rubryce "Folk Scene" autor Ed Denson przedstawił "Przepis tygodnia", w którym opisał metodę przygotowywania skórek bananów do palenia, polegającą na wyskrobywaniu białej części skórki i suszeniu jej w piekarniku przed zwinięciem w jointa. Densen poinformował, że dowiedział się o tym przepisie od członków zespołu Country Joe and the Fish, którym również kierował. Główny wokalista zespołu również twierdzi, że był ojcem bananowego szaleństwa - na jednym z koncertów rozdał 500 bananowych jointów.
W tym samym numerze jeden z czytelników napisał, że zauważył wzmożoną obecność policji wokół bananowego stoiska w Berkeley w Kalifornii, co jeszcze bardziej uwiarygodniło bananowe oszustwo.
Od tego momentu bananowe szaleństwo zaczęło żyć własnym życiem. Jak zauważyła Judy Berman z Extra Crispy, wieść o nadających się do palenia bananach rozeszła się jak burza dzięki Syndykatowi Prasy Podziemnej, który pozwolił małym gazetom, takim jak Barb, na swobodne dzielenie się treściami między sobą.
Barb nadal donosił o rzekomych efektach działania skórek bananowych, publikując historie o tytułach takich jak "Pick Your Load, Banana or Toad" i "Mellow Yellow Future Bright", które zawierały fałszywe twierdzenia dotyczące różnych substancji zawartych w bananach, które to miały dostarczać im efekty psychodeliczne. Inne czasopisma hipisowskie zaczęły podchwytywać tę historię, nie wspominając o reklamach ludzi sprzedających oparte na bananach "psychodeliczne torebki podniecające" i tym podobne. Do końca marca 1967 roku historie o trendzie palenia bananów pojawiały się na stronach The New York Times i The Wall Street Journal. Mellow Yellow (fałszywy narkotyk, nie piosenka) pojawił się z impetem na rynku.
Szaleństwo stało się tak powszechne, że zaangażowała się w nie zarówno społeczność naukowa, jak i rząd. FDA stworzyła maszynę, w której przez trzy tygodnie z rzędu palono banany. Do maja ustalono to, co wiele osób odkryło już wcześniej: palenie bananów nie prowadziło do naćpania się. Kolejne badania przeprowadzone w listopadzie tego samego roku przez naukowców z NYU ponownie wykazały, że banany nie są narkotykiem. Mimo to, mit nadal się utrzymywał. - Wierzono w te rewelacje dopóki ktoś nie spróbował i nie stwierdził, że nic nie czuje. Oczywiście, niektórzy ludzie mówili znajomym, że to działa, tylko po to, by obserwować ich reakcję, gdy dowiadywali się prawdy - mówi Rorabaugh. - W danym otoczeniu nie trwało to dłużej niż kilka dni, ale gdy już się to miało, łatwo było przekazać ten pomysł innym w rozmowach telefonicznych lub listach, tylko po to, by przekazać żart dalej.
Palenie skórek od bananów nadal było popularnym pomysłem w kręgach hipisowskich, głównie jako gag, przez kolejne lata. - Woodstock był mniej więcej ostatnim momentem, kiedy o tym wspominano. Większość ludzi tam wiedziała, że to był żart, ale kilku dało się nabrać na spróbowanie - dodaje Rorabaugh. Ale nawet po przeminięciu Ery Wodnika, mit o halucynogennym bananie nie chciał umrzeć.
Przepis na przekształcenie skórek bananów w narkotyk został zawarty w książce, która wywołała milion mitów w szkole średniej, książce kucharskiej anarchisty, która została opublikowana w 1970 roku. W przepisie autora Williama Powella, który opisuje pracochłonny proces robienia pasty ze skrawków skórek, które następnie muszą być zredukowane do postaci proszku, twierdzi on, że banany zawierają coś, co nazywa się "bananadyną", skąd owoce te rzekomo czerpią swoje psychodeliczne działanie. To również nie było prawdą, ponieważ bananadyna nie istnieje.
Choć koncepcja palenia skórek od bananów jest dziś głównie przestrogą przed niektórymi głupszymi modami narkotykowymi z lat 60-tych, dzięki w dużej mierze internetowi, wciąż są tacy, którzy wierzą, że banany mogą sprawić, że będziemy na haju. Na przykład w 2013 roku więźniowie w więzieniu w Maine zostali przyłapani na paleniu skórek bananów, a administratorzy powiedzieli, że był to problem trwający od kilku miesięcy. Szybkie wyszukanie w Google hasła "palenie skórek bananów" pozwoli nawet zapoznać się z zaawansowanym przepisem na ekstrakcję "bannadyny", która wymaga poświęcenia 4,5 kilograma bananów. Zgodnie z tym wysoce podejrzanym przepisem, "kiedyś potrzebowano do tego celu 90 kilogramów, ale siła działania wzrosła 20-krotnie w ciągu ostatnich 30 lat".
Nowe szalone mity na temat narkotyków bez wątpienia będą powstawać tak długo, jak długo będą istnieć młodzi ludzie, którzy chcą się naćpać, ale prawdopodobnie nigdy nie będą tak spektakularne jak palenie skórek bananów.
Źródło: Gastro Obscura
Kierownicy chcą, aby pracownicy spędzali długie dni w pracy, odpowiadali na maile o każdej porze i chętnie poświęcali swój czas wolny - noce, weekendy, urlopy - bez narzekania. Podwładni mają w tym równaniu niewielką kontrolę - przepracowanie kaskadowo spływa z góry piramidy organizacyjnej. Przynajmniej tak brzmi jedna z narracji na temat przepracowania. W tej wersji pracujemy długo, ponieważ nasi szefowie nam każą.
Istnieją jednak inne wyjaśnienia. Jest też takie, które mówi, że my wszyscy, łącznie z menedżerami wyższego szczebla, jesteśmy w zasadzie flotami miotanymi przez wiry bodźców ekonomicznych, kulturę korporacyjną i technologie, które sprawiają, że biuro jest na wyciągnięcie ręki. W tej wersji nikt tak naprawdę nie dyktuje norm - wszyscy po prostu reagujemy na makrosiły znajdujące się poza naszą kontrolą.
Jest też wersja, która bierze pod uwagę psychologię. Według niej zbyt wiele godzin pracy wynika z mieszanki wewnętrznych czynników napędzających, takich jak ambicja, chciwość, niepokój, poczucie winy, radość, duma, chęć uzyskania krótkoterminowych nagród, pragnienie udowodnienia, że jesteśmy ważni, lub nadmiernie rozwinięte poczucie obowiązku. Niektóre z nich są negatywne (poczucie winy, lęk), ale wiele z nich jest za to pozytywnych. W rzeczywistości wielu badaczy stwierdziło, że praca jest mniej stresująca niż nasze życie domowe. Dla niektórych praca może być przystanią, miejscem, w którym czują się pewni siebie i mają kontrolę.
Zasadniczo, jeśli rozumiemy kwestię przepracowania jako tę znaną z Moby Dicka, pierwsze wyjaśnienie skupia się na Ahabie i Pequodzie - drugie na samym oceanie, a ostatnie na wielorybie. I chociaż spojrzenie na tę historię z tych wszystkich perspektyw jest z pewnością bardziej pouczające niż wybór tylko jednej, nie powie nam to, czy Moby Dick jest dobrą książką, czy tylko 700-stronicową ślepą uliczką.
Tak więc ważniejsze pytanie, które musimy sobie zadać na temat przepracowania, nie brzmi po prostu: "Kto jest winien?", ale bardziej: "Czy to działa?". Czy przepracowanie rzeczywiście robi to, co zakładamy, że robi - skutkuje większą i lepszą wydajnością? Czy rzeczywiście udaje nam się zrobić więcej?
Istnieje duża liczba badań, które sugerują, że niezależnie od powodów, dla których pracujemy długo, przepracowanie nam nie pomaga. Po pierwsze, nie wydaje się, by skutkowało to większą wydajnością. W badaniu przeprowadzonym wśród konsultantów przez Erin Reid, profesor Boston University's Questrom School of Business, menedżerowie nie byli w stanie odróżnić pracowników, którzy rzeczywiście pracowali 80 godzin tygodniowo od tych, którzy tylko udawali, że pracują. Podczas gdy menedżerowie karali pracowników, którzy byli transparentni w kwestii pracy w mniejszym wymiarze, Reid nie była w stanie znaleźć żadnych dowodów na to, że ci pracownicy faktycznie osiągnęli mniej, ani żadnych oznak, że "przepracowani" pracownicy osiągnęli więcej.
Wiele dowodów wskazuje na to, że przepracowanie jest nie tylko obojętne - szkodzi nam i firmom, w których pracujemy. Liczne badania przeprowadzone przez Mariannę Virtanen z Fińskiego Instytutu Zdrowia Zawodowego i jej współpracowników (jak również inne badania) wykazały, że przepracowanie i wynikający z niego stres mogą prowadzić do wszelkiego rodzaju problemów zdrowotnych, w tym: zaburzeń snu, depresji, spożywania dużych ilości alkoholu, cukrzycy, zaburzeń pamięci i chorób serca. Oczywiście, te problemy są złe same w sobie. Ale są one również fatalne dla wyniku finansowego firmy, objawiając się nieobecnościami w pracy, rotacją pracowników i rosnącymi kosztami ubezpieczenia zdrowotnego. Nawet najbardziej sknerowaty z pracodawców, który nie dbał o dobre samopoczucie swoich pracowników, powinien znaleźć tutaj mocne dowody na to, że istnieją realne koszty ponoszone przez pracowników, którzy przepracowują szalone liczby godzin.
Jeśli twoja praca opiera się na komunikacji interpersonalnej, podejmowaniu decyzji, odczytywaniu mimiki innych ludzi lub zarządzaniu własnymi reakcjami emocjonalnymi - czyli prawie wszystkich rzeczach, których wymaga współczesne biuro - mamy więcej złych wiadomości. Naukowcy odkryli, że przepracowanie (oraz towarzyszący mu stres i wyczerpanie) może utrudnić wszystkie te czynności.
Nawet jeśli lubimy swoją pracę i dobrowolnie pracujemy przez długie godziny, jesteśmy zwyczajnie bardziej skłonni do popełniania błędów, gdy jesteśmy zmęczeni - a większość z nas męczy się łatwiej, niż nam się wydaje. Tylko 1-3% populacji może spać pięć lub sześć godzin w nocy bez odczuwania spadku wydajności. Co więcej, na każde 100 osób, które uważają, że należą do tej niewyspanej elity, tylko pięć rzeczywiście nie kłamie. Same badania nad niszczącym wydajność działaniem bezsenności powinny uzmysłowić wszystkim głupotę związaną z "zarywaniem nocek".
Pracuj zbyt ciężko, a stracisz z oczu szerszy obraz sytuacji. Badania sugerują, że w miarę wypalania się, mamy większą tendencję do gubienia się w gąszczu spraw.
Podsumowując - historia przepracowania jest dosłownie historią malejących zysków: pracuj za dużo, a stopniowo będziesz pracować coraz głupiej nad zadaniami, które są coraz bardziej bezsensowne.
Biznes nauczył się tego już dawno temu. W XIX wieku, kiedy zorganizowana siła robocza po raz pierwszy zmusiła właścicieli fabryk do ograniczenia dnia pracy do 10 (a potem do 8) godzin, kierownictwo z zaskoczeniem odkryło, że wydajność faktycznie wzrosła, a liczba kosztownych błędów i wypadków zmalała. Ten eksperyment Leslie Perlow i Jessica Porter z Harvard Business School powtórzyli ponad sto lat później z pracownikami oświaty. Wyniki nadal się sprawdzały. Bez zaskoczenia odnotowano, że wymagany czas wolny (np. noce i weekendy) faktycznie sprawił, że zespoły konsultantów były bardziej produktywne.
Nie oznacza to, że nigdy nie możemy mieć długiego dnia pracy. Po prostu nie możemy tego robić rutynowo. Większość badań sugeruje, że ludzie są w stanie poświęcić tydzień lub dwa po 60 godzin, aby rozwiązać prawdziwy kryzys. Ale to co innego niż chroniczne przepracowanie.
Dlaczego więc wciąż to robimy? Dlaczego nie potrafimy odłożyć książki na bok?
To może być ignorancja. Może większość ludzi po prostu nie wie, jak złe jest przepracowanie, obiektywnie rzecz biorąc.
Może to być sceptycyzm. Może widzieli badania, ale po prostu ich nie kupują (lub nie chcą się nimi kierować).
Albo może to być coś silniejszego. Może kiedy połączymy bodźce ekonomiczne, autorytety i głęboko zakorzenione potrzeby psychologiczne, powstaje koktajl, który jest po prostu zbyt uzależniający, by z niego zrezygnować.
Źródło: Harvard Business Review
Całkowicie niewidomy 78-letni mężczyzna odzyskał wzrok po tym, jak został pierwszym pacjentem, który otrzymał nowy, obiecujący rodzaj implantu rogówki - donosi "Israel Hayom". Opracowany przez firmę CorNeat KPro jest pierwszym implantem, który może być zintegrowany bezpośrednio ze ścianą oka, aby zastąpić zbliznowaciałą lub zdeformowaną rogówkę bez tkanki dawcy. Natychmiast po operacji pacjent był w stanie rozpoznawać członków rodziny i odczytywać liczby na tablicy Snellena.
Rogówka jest przezroczystą warstwą, która pokrywa i chroni przednią część oka. Może ona ulegać degeneracji lub bliznowaceniu z różnych powodów, w tym chorób takich jak pseudofakijna keratopatia pęcherzowa, kerotokonus i urazów mechanicznych.
Istnieją już implanty dla pacjentów ze zwyrodnieniem rogówki, ale ponieważ operacje są skomplikowane, są one zazwyczaj ostatecznością, gdy przeszczepy lub implanty pierścienia rogówki nie przynoszą rezultatów. Natomiast wszczepienie przeszczepu CorNeat jest stosunkowo prostą procedurą, która wymaga minimalnej ingerencji szwów i cięć. Co więcej, wykorzystuje on biomimetyczny materiał, który "stymuluje proliferację komórek, prowadząc do stopniowej integracji tkanek", jak podaje CorNeat.
Bardzo ciekawa animacja (poniżej) pokazuje dokładnie jak to działa, z końcowym rezultatem, gdzie urządzenie jest całkowicie przeszczepione wewnątrz ściany oka. - Fibroblasty i kolagen stopniowo kolonizują membranę integrującą, a pełna integracja następuje w ciągu kilku tygodni, trwale osadzając urządzenie w oku pacjenta - opisuje CorNeat. Pozwala to na poprawę ostrości widzenia i "wyjątkowo szybki czas gojenia", a do tego wygląda całkiem naturalnie.
Firma poinformowała, że kolejnych dziesięciu pacjentów zostało dopuszczonych do prób w Izraelu. W styczniu planowano otworzyć dwa kolejne w Kanadzie, a sześć innych jest w trakcie procesu zatwierdzania we Francji, USA i Holandii. Chociaż implant nie zawiera żadnej elektroniki, może pomóc większej liczbie osób niż jakiekolwiek zrobotyzowane oko. - Po latach ciężkiej pracy, widok kolegi, który z łatwością wszczepił CorNeat KPro i świadka wydarzenia, w którym następnego dnia człowiek odzyskał wzrok, był elektryzujący i poruszający emocjonalnie, w pokoju wylano wiele łez - powiedział współzałożyciel CorNeat Vision, dr Gilad Litvin.
Źródło: Engadget.com
Przyjęcie zespołu w prowincjonalnym miasteczku Soroti było umiarkowane, co stanowiło odejście od ich głośnych, cotygodniowych występów w stolicy.
- Graliśmy to, co zwykle i ludzie byli w to wciągnięci - powiedział Jim Logan, gitarzysta zespołu. - Ale to po prostu nie było trafione.
To było w 2003 roku. Logan, gitarzysta wyszkolony w Berklee College of Music, i jego zespół, Kampala Jazz All-Stars, przemierzyli prawie sześć godzin przez wschodnioafrykańskie krajobrazy, by zagrać koncert. Gdy na widowni zasiadło ponad 1000 osób, wokalista grupy, Darrell M. Blocker, wpadł na pewien pomysł.
- Stary, musimy zacząć coś śpiewać - krzyczał między piosenkami. - Musimy zacząć odgrywać rzeczy, które oni słyszą i rozpoznają.
Blocker nakazał zespołowi zagrać "Stir It Up", przebój reggae Boba Marleya.
- Wszyscy wstali i tańczyli - wspominał Logan. - Odwrócił całą sytuację.
Blocker wiedział, jak nawiązać kontakt z publicznością w Soroti, ponieważ w taki właśnie sposób CIA szkoli wszystkich swoich oficerów operacyjnych - tajnych agentów, którzy pracują pod przykrywką, aby zbierać informacje wywiadowcze. Różnica polega oczywiście na tym, że większość z tych wykwalifikowanych agentów pracuje w cichych barach lub przydrożnych motelach - nie śpiewając na żywo przed rzeszami wielbicieli.
- Moje tajne działania były wzmocnione przez bycie postrzeganym jako piosenkarz, ponieważ kto kiedykolwiek pomyślałby, że można być jednym i drugim? - powiedział Blocker. - To dla większości zbyt daleko posunięty manewr i szczerze mówiąc czuję, że dzięki temu byłem bezpieczniejszy będąc na widoku.
Blocker zawsze czuł się komfortowo przed publicznością jako wokalista. Od lokalnego chóru kościelnego w Hepzibah (Georgia) po chór muzyczny na Uniwersytecie Georgii - śpiew był jego pierwszą miłością. Jednak tajna profesja Blockera pomogła mu udoskonalić tę pasję, jak mówi, poprzez czerpanie wskazówek ze swojej codziennej pracy, tak aby tchnąć życie w swoje nocne występy.
- Oba zajęcia są bardzo intymne - oznajmił niedawno Blocker, odnosząc się do występów na scenie i "sztuki szpiegostwa", jak sam ją nazywa. - Intymne w tym sensie, że jeśli naprawdę poświęcasz uwagę i słuchasz tego, kto siedzi naprzeciwko ciebie, odczuje to i będzie wiedział, że jesteś szczery.
Blocker, który niedawno został współpracownikiem ABC News, spędził 32 lata w społeczności wywiadowczej, najpierw jako analityk w Siłach Powietrznych, a następnie w tajnych służbach CIA jako oficer operacyjny, szef stacji i szef Wydziału Afrykańskiego, przemierzając zarówno europejskie stolice, jak i afrykańskie placówki. Jego zadaniem, jak sam twierdzi, "było wykrywanie, ocenianie, rozwijanie i rekrutowanie szpiegów, aby pomóc w utrzymaniu bezpieczeństwa narodu". W 1996 roku, podczas pracy za granicą w Dakarze, Blocker zaczął grać covery z pianistą ze Szkocji, gitarzystą z Kanady i lekarzem z amerykańskiego Korpusu Pokoju, również grającym na gitarze.
- Kiedy grali muzykę, byli w porządku, ale śpiewanie nie było ich mocną stroną - wyjawił Blocker. Zaoferował więc swoje usługi. Grupa miała stałe występy w czwartkowe wieczory w brytyjskim klubie dla dyplomatów, grając wszystko od Hootie & the Blowfish do Otisa Reddinga. Wkrótce zaczęli grać na imprezach domowych.
Następnie, w 2003 roku, Blocker przybył do Ugandy na kolejną zagraniczną trasę koncertową. W niedzielne wieczory w Kampali, stolicy kraju, Blocker odwiedzał Bubbles O'Leary's, klub opisany przez jednego z użytkowników TripAdvisor jako "genialny na nocne wyjście" i "jedno z najlepszych miejsc do imprezowania w Kampali".
W ciągu kilku tygodni Blocker powiedział, że nawiązał przyjaźń z Loganem, Amerykaninem i współmałżonkiem pracowniczki ambasady USA, który był założycielem i głównym gitarzystą Kampala Jazz All-Stars. Logan założył zespół przez przypadek, kiedy spotkał Brytyjczyka grającego na basie podczas lotu z Heathrow do Ugandy w 2001 roku. Gdy tylko się osiedlili, zaczęli jammować i znajdowali lokalnych muzyków, którzy dołączali do nich na koncertach.
Kiedy Blocker przybył do Ugandy wkrótce potem, Logan zauważył go na widowni w Bubbles O'Leary's, kiedy to nucił pod nosem do niektórych ich utworów i zaprosił go do wspólnego grania.
Blocker odmówił, ale przez kilka następnych miesięcy Logan nalegał. W końcu Logan podszedł do Blockera i powiedział mu, że ówczesna żona Blockera przekazała zespołowi listę 15 jego ulubionych piosenek, w tym jego "popisowy numer", "What a Wonderful World" Louisa Armstronga - a zespół się ich nauczył.
Blocker wyjawił, że tego samego dnia odbył z nimi próbę.
Logan opisał głos Blockera jako tenor, "ale był to trochę przydymiony głos, który dobrze pasował do zespołu, który wykonywał wiele jazzowych instrumentali". Według Logana i Blockera grupa zdobyła sobie zwolenników, grając tydzień w tydzień dla wypełnionej po brzegi sali miejscowych, dyplomatów i byłych emigrantów w Bubbles O'Leary's.
- Wówczas było kilka gwiazd popu [w Ugandzie], które zdecydowanie miały lepsze notowania niż my - powiedział Logan. - Ale jako cover band grający jazz nie mieliśmy sobie równych.
- Po prostu eksplodowaliśmy - dodał Blocker. - Do tego stopnia, że zaczęło to przeszkadzać w tym, dlaczego byłem w Ugandzie - po prostu nie było wystarczająco dużo godzin w ciągu dnia, aby zarówno wykonywać rozkazy, jak i dotrzymać kroku zapotrzebowaniom zespołu.
Tymczasem zespół - składający się z Logana, dwóch Ugandyjczyków i dwóch Kongijczyków - nie miał pojęcia, że ich frontman żyje i pracuje pod przykrywką jako weteran wywiadu. Jego oficjalną przykrywką był pracownik Departamentu Stanu przydzielony do Ambasady USA w Kampali. Logan twierdzi, że miał "przeczucie", że Blocker ma tajną misję w Ugandzie, ale prawie dwie dekady później był zaskoczony, gdy dowiedział się, że jego główny wokalista jest wysoko wyszkolonym pracownikiem amerykańskiego wywiadu.
- Pamiętam, że zapytałem go, co robi w pracy, a on miał gotową odpowiedź według szablonu. Coś tam w ambasadzie - powiedział Logan. - Był nadzwyczaj kumaty, można stwierdzić, że był bardzo inteligentny.
Co jakiś czas jego dwa światy zderzały się ze sobą. Blocker pamięta, że zauważył swoich współpracowników na widowni podczas występów.
- Po prostu uczysz się, aby nie okazywać im większego zainteresowania, jak i reszcie - powiedział Blocker. - Oni wiedzą i ty wiesz, że unikacie siebie nawzajem tak bardzo, jak tylko można.
Innym razem, relacjonuje Blocker, jego status lokalnej gwiazdy służył interesom bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych. Mężczyzna powiedział, że występowanie na scenie "wystawiło go na spotkanie z o wiele większą liczbą ludzi, niż spotykałby tylko na przyjęciach dyplomatycznych.
- W tym sensie - kontynuował Blocker - moje śpiewanie poszerzyło krąg potencjalnych kontaktów, które mogłem nawiązać.
Zespół stał się sensacją. Tak bardzo, że Blocker zaczął być rozpoznawany. Podczas rzadkiej chwili wytchnienia od intensywnego życia w mieście, Blocker zabrał swoją rodzinę do Jinja, miejscowości turystycznej położonej nad jeziorem, niecałe 100 kilometrów na zachód od granicy z Kenią. Podczas przejażdżki quadem mężczyzna i jego rodzina zatrzymali się na szczycie góry.
Zauważył, że przygląda mu się pewna młoda para.
- W pobliżu nie było nikogo innego, więc spojrzałem na nich i zapytałem: "Jak się macie?". Oni powiedzieli: "Grasz w zespole? W Kampali?", a ja odparłem twierdząco - ona poklepała go w stylu: "Mówiłam ci, że to on!".
Osiągnięcie lokalnej popularności w Ugandzie podczas dwóch lat spędzonych z zespołem nigdy nie było częścią planu Blockera. Do końca swojej kariery w CIA, która zakończyła się w 2018 roku, Blocker liczy, że wykonał "The Star-Spangled Banner" w nie mniej niż ośmiu ambasadach USA na całym świecie - to odpowiedzialność, której nie nosi się lekko.
- To piosenka, którą kocham i jest to trudny utwór - powiedział. - Zawsze jestem naprawdę, naprawdę ostrożny z tą piosenką. Nie chcę być tym facetem profanującym naszą narodową piosenkę.
W sierpniu 2019 roku CIA uhonorowała Blockera medalem Distinguished Career Intelligence Medal, jednym z najwyższych wyróżnień przyznawanych oficerom zawodowym. Podczas swojej mowy akceptacyjnej Blocker wspomniał Millicent Mazyck, prowadzącą jego chór w szkole średniej, jako jedną z najbardziej wpływowych osób w jego życiu.
Będąc już na emeryturze Blocker przyznaje jedno: "szpiegowanie jest łatwe, śpiewanie jest trudne".
Źródło: ABC News
Z zaszczytnym wyjątkiem mięsnego surduta Lady Gagi, był to najbardziej przerażająco głupi epizod w całej historii mody - twierdzi angielski dziennikarz, Jeremy Clay.
Na zamożnych ulicach Londynu działo się coś osobliwego. W Edynburgu również wszystko było na opak. Wkrótce zjawisko to rozlało się po całym kraju, przenosząc się z miasta do miasta niczym zaraza, pozostawiając wszędzie grupy chorych.
Jednak w epoce różnych dolegliwości (od krzemicy po "rak kominiarza") nie było żadnych fizycznych podstaw dla rozprzestrzeniającego się niedomagania. Żerowała na młodych, kapryśnych, podatnych na sugestie i mających obsesję na punkcie swojego statusu. Lub, mówiąc inaczej, na osobach podążających za modą.
Nazywano to "kulawizną Aleksandry" i była to prawdopodobnie jedyna moda, która narodziła się w łóżku chorego.
Aleksandra Duńska była narzeczoną księcia Walii i ikoną mody XIX wieku. Ubrania, które nosiła, również były kopiowane. Chokery, które nosiła, by ukryć bliznę na szyi, były kopiowane. A kiedy gorączka reumatyczna "zaprzyjaźniła" ją z wyraźnym utykaniem... Cóż, to też zostało skopiowane.
W miejscach spotkań w Wielkiej Brytanii, posłuszne kobiety zaczęły chodzić w stylu, który sugerował, że niedawno stały boso na porozrzucanych klockach Lego.
Na początku była to kwestia z serii "zrób to sama". Kobiety po prostu ubierały dziwaczne buty, aby pomóc sobie w sprawnym poruszaniu się. Jednak sprytni sklepikarze szybko zorientowali się, że można zarobić na tym, co w przeciwnym razie byłoby najbardziej niezmienną linią w handlu detalicznym - dziko niedopasowanym obuwiu, z jednym wysokim obcasem, a drugim niskim.
Jak bardzo ta moda wpłynęła na przeciętnego obywatela? Niewiele, jeśli można posłużyć się raportem z 1869 roku, opublikowanym przez North British Mail. "Potworność stała się widoczna wśród promenadowiczek na Princes Street" - czytamy w artykule. "To jest równie bolesne, jak idiotyczne i niedorzeczne".
"Wybierając się na mój zwyczajowy spacer na drugi dzień, obserwując mężczyzn, kobiety i rzeczy, spotkałem trzy panie. Wszystkie trzy były młode, wszystkie trzy przystojne i wszystkie trzy kulawe! Przynajmniej takie odniosłem wrażenie, widząc, że wszystkie nosiły zdobione laski i kulały. Ale patrząc wstecz, jak wszyscy, nie mogłem odkryć żadnego powodu, dla którego miałyby to robić".
"Rzeczywiście, jedna przyzwoita kobieta wyraziła swoje współczucie w słyszalnym 'Biedactwa!', gdy przechodziła, ale zostałem oświecony słysząc, jak piękna dziewczyna wyjaśniła swojemu towarzyszowi, 'Toż to kulawizna Aleksandry! Ależ ohyda!".
"The Dundee Courier and Argus" był nie mniej pogardliwy: "Pewne wybitnie głupie rzeczy zostały dokonane w imitacji królewskiej godności" - stwierdziła gazeta, "ale jest to akt, który zawiera dozę niegodziwości, jak również głupoty".
"Musi istnieć granica, na której nawet od modnej głupoty można oczekiwać, że się nie zatrzyma", a ta granica powinna być wyznaczona "na karykaturalnym przedstawieniu ludzkiej ułomności".
Następnie, jak to w życiu bywa, moda poszła dalej. Zabawa była już prawdopodobnie zakończona, gdy koń wyścigowy otrzymał bardzo mało obiecujące imię Alexandra Limp.
"Dziennik mody ogłasza, że Alexandra Limp ma zostać natychmiast wycofana" - donosił "Western Daily Press". Wywołało to wielkie westchnienie ulgi, które trwało aż do momentu, gdy czytelniczka dotarła do następującego zdania: "Spódnica sezonu, jak nas poinformowano, ma ściśle przylegać do stóp, w wyniku czego panie będą zmuszone chodzić tak, jakby ich stopy były ze sobą związane".
Źródło: BBC
Sangay Lama, mieszkaniec wioski Thegu w Sikkimie (jednym ze stanów Indii), już od ponad dziesięciu lat ma swoją "misję". Pomaga utrzymać nieskazitelnie czyste jezioro Tsomgo i jego okolice wolnymi od śmieci.
37-latek utworzył Tsomgo Pokhri Sanrakshan Samiti, komitet ochrony jeziora, wraz z: przedstawicielami stanowego departamentu leśnego, World Wide Fund, urzędnikami zarządzającymi środowiskiem i dziką przyrodą, stowarzyszeniem kierowców, stowarzyszeniem właścicieli sklepów i pańćajatem wiejskim w 2008 roku w celu ochrony tego owalnego zbiornika wodnego.
Znane również jako Changu, jezioro Tsomgo znajduje się na wysokości 3781 m n.p.m., około 40 km od Gangtok i 16 km od przełęczy Nathu La, która łączy Sikkim z chińskim Tybetańskim Regionem Autonomicznym.
- Wszystkie odpady wytwarzane na tym obszarze są zbierane w przeznaczonych do tego celu pojemnikach. Są one segregowane już w tych pojemnikach, u źródła. Ciężarówka przyjeżdża po odpady dwa razy dziennie, raz o 8 rano, a później około 4 po południu. Na terenie miasta znajdują się 52 sklepy, w których sprzedawane są artykuły spożywcze, rękodzieło i inne dochodowe towary. Każdy sklep generuje około 4 kilogramów odpadów suchych i 2 kilogramów odpadów mokrych. Ciężarówki zbierają je i składują w Martam Dumping and Recovery Centre - powiedział Lama w rozmowie z reporterami "The Better India".
Źródło: ThePrint.in